ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Zdawało się, że meble mówią o nas, oburzają
się za krzyki, gonitwy, hałasy, za maltretowanie ich naszą sztubacką
ciekawością, co wypruwała im wnętrza, wyłamywała zamki i zawiasy, za
niecierpliwość, z jaką rozdzieraliśmy zagradzające nam drogę zasłony i materie,
za razy i kopniaki, jakie wymierzaliśmy im w barbarzyńskim zacietrzewieniu.
Nadszedł wreszcie czas ich odwetu. Na naszych oczach komody, stojące do tej pory
spokojnie na swych Lwich łapach, zamieniały się w ogromne, tajemnicze i groźne
sfinksy; mosiężne klamki w kształcie gryfów wyciągały po nas swe drapieżne,
ostre dzioby, porcelanowe i kryształowe naczynia pobrzękiwały niczym janczary
czających się hord tatarskich. Słychać było wycia dziwożon - gargantuiczne ryki
starych rur i zaworów. Dopiero światło wstającego dnia obudziwszy nas przegnało
nocne duchy. Zapominając o dręczących nas zmorach zjedliśmy z zapałem i apetytem
śniadanie, a po zwinięciu obozu ruszyliśmy przed siebie. Krajobraz zmieniał się
powoli, lecz dostrzegalnie. Można powiedzieć, że starzał się na naszych oczach.
Sprzęty ze starych, lecz wykwintnych, przeistaczały się w mocne, ale zgrzebne i
surowe. Coraz więcej prostych ław zagradzało nam drogę. Na podłodze walały się
drewniane łyżki i talerze przemieszane z cynowymi kubkami, srebrnymi pucharami.
Co i rusz można było znaleźć róg myśliwski, rząd koński gwizdek do psów
zwoływania, nie dopaloną pochodnię. Marmury z podłogi przeobraziły się w
drewniane dyle, niczym w mostach jakichś, co krok to święty obraz, to zapomniana
ikona z wydłużonym do niemożliwości ascetycznym obliczem. Brzęczały potrącane
stalowe nagolenniki husarii, szyszaki, wygryzione przez czas i mole pióropusze,
ciężkie miecze dwuręczne, którym tylko samotrzeć mogliśmy uradzić i znak krzyża
uczynić, hełmy przepaściste, w których zupę dla całej rodziny można było
ugotować, jakieś zamglone przez wieki szybki oprawne w ołów, szyldy
rzemieślników, akta nadania lenna, i łacina wyłażąca ze wszystkich stron, i
wasal mojego wasala... Szaty biskupie, ornaty i komże nieokreślonych kolorów i
kształtów, księgi w skórę oprawne, a ciężkie jak sto nieszczęść, zamczyste,
blachą okute, na klucz zamykane, pierścienie, lustra z polerowanego srebra
ciemne tak, jakby sama śmierć przeglądać się w nich raczyła.
Grozą baśniową powiało i tylko patrzeć, jak chatkę na kurzej nóżce spotkamy. A
tu nowe widoki: stosy pergaminów, niby akt jurysdycznych, a kleksów w nich jak
maku, skóry wołowe i ząb jakiś przeogromny, jakby ze smoczej wyjęty paszczy, a z
pamięci wypływają dawno nie używane słowa, zakurzone jak wszystko tutaj, więc
puklerz i pawęż, postaw sukna, snycerz, stal damasceńska, inkaust, klepsydra.
Już nie rozdokazywani idziemy, nie rozbiegamy się hurmą, nie pohukujemy na
siebie zza sprzętów i obić, tylko w mrocznym milczeniu postępujemy. Myślimy
nawet inaczej. To ta noc, te mebli rozmowy, ten muzealny zaduch, kurz, pajęczyny
- chociaż gdzie te pająki? - nie wiadomo. Więc idziemy dalej, choć dziwno i
straszno. Zegarki nawet z rąk pozdejmowaliśmy i dyskretnie po kieszeniach
poczęliśmy upychać, zawstydziliśmy się konserw, kocherów, dmuchanych materaców,
a najbardziej - rakiet do tenisa. Od czasu do czasu ktoś dla żartu w róg zadął,
lecz gdy dźwięk przebrzmiał, robiło się jeszcze puściej i smutniej niż drzewiej.
Jakaś nas niemoc naszła, niechciejstwo kosmiczne, że aby siąść i nic nie robić!
Ale spocząć też niedobrze, bo otoczenie nie nastraja ku temu. Jakieś machiny
zęby na nas szczerzą, koła, łańcuchy, pręgierze, rzymskie krzesła, dyby - toż to
kazamaty jakieś przeklęte, katownia, a podłoga w niej kamienna, gdzieś miga
okienko maleńkie i zakratowane, drzwi okute z judaszem i krzyż na ścianie z
surowego drewna, i Chrystus na nim umęczony, boć w Jego imieniu i dla Jego
chwały krew torturantów się tu lała. A dalej sala biesiadna i tron, i złotogłów,
i kości pod stołem nie wiadomo, czy przez psy ogryzione, czy też psów samych, i
dzban złoty, na dnie którego maź jakaś smolista się rozpiera, klei. Widać, że
wina nie dopili i w bój srogi poszli, i nie wrócili. Dalej kominek a w nim na
stalowych wilkach rożen podparty, na nim szkielet sarny się obraca. Wyżej rogi
jelenie i niedźwiedź kły zbójeckie szczerzy. Poznikały szafy, biurka, sekretery.
Wszędzie jeno skrzynie zamczyste stoją, skoble przy nich jak przy bramach
miejskich i tylko myta nie ma komu płacić.
A w skrzyniach proch i strzępy, co dawniej ubraniami były. Czasami błyska jakaś
ozdoba złota: to kolczyk, to pierścień, zausznica, puzderko jakieś maciupcie i
figlarne, cekiny, które choć tylko ozdabiać miały, to cały strój przetrwały;
kądziel obok stoi, lecz zamiast przędzy tylko nić pajęcza na niej.
Zagalopowaliśmy się tak, że dopiero ciemność nas otrzeźwiła i w migotliwym
świetle latarek przychodzić do siebie z wolna zaczęliśmy. Dziwny nastrój, w
jakim cały dzień przepędziliśmy, począł z nas parować, ulatniać się. Już i
chichot nieśmiały było słychać, ktoś huknął jak puchacz, inny zawył jak stado
upiorów, myśli ponure gdzieś uleciały i mówić zaczęliśmy też po dawnemu. Na ręce
wróciły zegarki, nakręcaliśmy je teraz starannie i już bez żadnego wstydu, który
nas uprzednio dławił. Wyjęliśmy przeklinane jeszcze niedawno konserwy i inne
imponderabilia nowoczesności towarzyszące obozowemu posiłkowi.
Noc była cichsza niż poprzednia, za to bardziej mroczna i groźna. Wypełniona
gromadami wojów wąsatych i mocarnych, Saracenów, Osmanów skośnookich, arkany
śmigały w powietrzu, a bokiem wojska szły milczące, zakapturzone, z krzyżami
czarnymi na płaszczach, duchowni je błogosławili - znać, że do Jerozolimy szły o
Święty Grób bój toczyć. Dalej jacyś męczennicy - innowiercy na stosach
skwierczeli, łopot proporców, Te Deum, i głos surm spiżowych jak trąb anielskich
w powietrzu polatywał, aż i mnie jakieś zakapturzone dopadły postacie, o rękach
mocnych, żylastych, do porywania zdolnych, i worek szorstki na łeb, i rzemienie
na ręce i nogi, a potem ciężar jakiś nieznośny stopy i łydki gniotący.
Spojrzałem - toż w dybach leżę! Szarpnąłem się przerażony, by wyrwać się z
niewoli okrutnej. I tak też się stało. Obudziłem się nagle z głową schowaną
głęboko w plecaku, a na moich nogach spał w najlepsze jeden z kolegów.
Nie tylko mnie, widać, zmory senne męczyły, ale nie byliśmy na ich temat zbytnio
rozmowni, pożartowaliśmy nieco i konstatując przy śniadaniu, że zapasy nasze są
już na ukończeniu, zdecydowaliśmy wracać w dnia połowie. Póki co ruszyliśmy na
razie przed siebie, postanawiając tylko uważnie wskazań zegarków pilnować, ale i
tego nie dotrzymaliśmy, bo przed naszymi oczyma nowe, tajemnicze obrazy jęły się
przesuwać. Podłoga skończyła się, chwilami po klepisku szliśmy, potem deski,
posadzki i znów glina, a na niej ślady jakieś tajemnicze: odciski łap, pazurów
|
WÄ
tki
|