ďťż

Nigdy zjadliwszej nienawiści okiem nie spojrzał człowiek na człowieka, jak w tej chwili stary Krzysztoporski na starca i Hannę...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Byłby ich, zdaje się, pożarł wzrokiem, gdyby mógł, byłby zabił; i czy to potęga wzroku nienawistnego, czy inny powód jaki – Hanna wśród snu spokojnego porwała się nagle z krzykiem boleści, starzec obudził się przestraszony. – Co ci to, Handziu? Co ci to, dziecię moje? 171 – Nic, nic, dziaduniu... tak... wśród snu, wśród marzenia o naszym dworku, o matce mojej, o ogródku, o wiosce naszej, o nie wiem czym, coś mi się przyśniło strasznego i obudziłam się z krzykiem... A! I przerwałam ci sen. – To nic, to nic, ja nie spałem– rzekł stary. – Jak to, nie? – Nie, nie, tylko oczy miałem zmrużone; połóż się, proszę cię; dobra chwila spokoju, póki nie strzelają, zaśnij... zaśnij. – Ja? Ja spałam do woli w dzień, mnie się spać nie chce. – Biedne dziecię, ty się zabijasz przy mnie! – O, mój dziadziu! – i klękła, całując wyschłą jego rękę. Krzysztoporski odskoczył żywo i pobiegł na mury. 172 IV Dość rano wyprawił przeor znowu, choć tęsknie i smutno, tych samych posłów, co wczoraj. Zamojski utrzymywał go w tej myśli zwlekania traktowaniem dla zyskania na czasie. Miano zawsze nadzieję w Janie Kazimierzu i znanej pobożności jego dla świętego miejsca. Oczekiwano posiłków, odsieczy od kasztelana kijowskiego może, polegając na staraniach Stanisława Warszyckiego, na naleganiach prowincjała Broniowskiego, na uczuciu szlachty polskiej, która wieści o oblężeniu Jasnej Góry przyjąć nie mogła obojętnie; w ostatku zima nadchodząca powinna była Szwedów odpędzić. Czas więc zyskując, kupowano choć słabą nadzieję. Jeden pan Czarniecki nie był tak dalece za traktowaniem. – Co tam! – mówił do przeora ze zwykłą rubasznością szlachecką. – Wodę warzyć, woda będzie; nie chcemy się poddać, a filutujemy, to jakoś nie po polsku. Pan Zamojski wcale był przeciwnego zdania, a Kordecki, nic nie mówiąc, poszedł za radą jego. Jako zakonnik, wstręt miał do podobnych wykrętów, jako wódz, widział ich potrzebę. Wypuszczając za bramę dla traktowania księdza Dobrosza i Stawiskiego, zażądał przeor od Millera zakładników, nie bez przyczyny lękał się bowiem, aby w ostatku zwłokami zniecierpliwiony jenerał nie mścił się za nie na posłach. Już wychodzili księża, gdy od szwedzkiego obozu jeden tylko ukazał się zakładnik, ale z chodu i miny znać było, że podstawiono przebranego ciurę. – A widzicie – rzekł pan Czarniecki – tu się jakieś licho kroi: czemu nikogo ze swej starszyzny dać nam nie chce? – Na cóż zakładnicy? – odparł sam ksiądz Dobrosz. – Tyle razy posyłani byliśmy, a nic się nam przecie nie stało: i teraz cali powrócimy; wreszcie, gdyby co i zamierzał złego, alboż to myślicie, że nie podołamy chociażby męczeństwu? Te wyrazy, wymówione z prostotą, potwierdził cichym spojrzeniem ksiądz Stawiski. Wyszli obaj zakonnicy rześko i odważnie, a przeor, który zawsze zdawał się mieć prorocze widzenie przyszłości, pożegnał ich smutnie, jakby z tego kroku, do którego zmuszała go potrzeba, zmartwień i zawikłań się spodziewał; odwrócił się potem, przeszedł milczący na bok i rzekł do pana Zamojskiego: 173 – O, panie mieczniku, co dzień, co godzina powtarzam: nie nasza to rzecz wojna. – Tym większa zasługa, że ją dla Boga prowadzicie. – Wszystko to dobrze – przerwał pan Czarniecki – ale traktować ze Szwedami nic po tym; strzelać do nich to, ale... Pan Zamojski spojrzał na szlachcica z uśmiechem, zaprawnym odrobiną politowania. – Pomiędzy młotem a kowadłem się znajdując, cóż robić mamy? – mówił dalej. – Wszelkimi sposoby bronić się musimy: mieczem i głową. Ale do końca rozpaczać nie trzeba. Pan Czarniecki ruszył ramionami, także z rodzajem litości. – Bić i milczeć – rzekł z cicha – to by była moja rada. A kropić ich, a gęsto... – Ależ i spocząć potrzeba – rzekł przeor. – Jeśli nie nam, którym Bóg niezwykłych sił dla sprawy swej użyczać raczy, to ludziom, którzy tej siły od Boga, co waszmość, panie Piotrze, nie mają; a tymczasem da Pan szczęśliwy koniec. Działa milczały na murach i to właśnie pobudzało zły humor pana Czarnieckiego; pokiwał głową i odszedł niechętny. Księża, wysłani z twierdzy, dążyli ku namiotom Millera, który na nich niecierpliwie oczekiwał z całą wystawą zbroi, ludu, wodzów, siły, na jaką mógł się zdobyć, by im potęgę swoją i majestat ukazać. Uśmiech nadziei wypogadzał mu twarz, ale obok stojący Wejhard chmurny był jak noc i milczący. – No, cóż mi przynosicie? – spytał jenerał księży. – Przeor sam warunków zakreślać wam nie chce i nie może – rzekł ksiądz Dobrosz żywo. – Zdaje mu się, że stosowniej byłoby, gdybyście mu je dali, oświadczając, czego sobie życzycie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.