ďťż

Niektórzy twierdzili, że plon był lepszy, niż można było się spodziewać...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Faktem jest, że była to najsłabsza nasza olimpiada od przeszło trzydzieści lat. W Melbourne zajęliśmy trzynaste miejsce, w Rzymie – szóste (21 medali), w Tokio – siódme miejsce (23 medale), w Meksyku miejsce ósme (18 medali), w Monachium – siódme miejsce (21 medali), w Montrealu – piąte miejsce (26 medali). W Moskwie co prawda było czwarte miejsce i aż trzydzieści dwa medale, ale tylko trzy złote chociaż tamte igrzyska miały dużo słabszą obsadę, niż poprzednie. Nasze przesunięcie w dół było bezsporne. Czy pozostawaliśmy w tyle jedynie w następstwie kryzysu społecznego i ekonomicznego? To byłoby uproszczenie. Niektóre zamożne kraje żyjące spokojnie miewały nikły dorobek medalowy. Współzależność między zamożnością materialną i równowagą społeczną a wybitnymi osiągnięciami na olimpiadzie nie istnieje. W 1988 roku nadal panowały trzy główne potęgi w sporcie. Jedna to kraj niezmiernie bogaty, o niewyczerpanych zasobach silnej i odważnej młodzieży, która nie lubi nakładać na siebie rygorów sportowych przypominających rygor niemal wojskowy. Jego sport zasila nieustanie czarnoskóra młodzież mająca naturalne zdolności ruchowe. Mowa o USA. Druga potęga sportowa, to także kraj o niezmierzonej przestrzeni i możliwościach wciąż niecałkowicie wykorzystanych. I on ma nieprzebrane rezerwy ludzi i umie przy tym przygotować swe kadry z dużą dokładnością na czas, wykorzystując przeznaczone nakłady finansowe i dyscyplinę idącą z góry od państwa. To ZSRR. Trzecia wreszcie potęga sportowa najbardziej zadziwiająca. Kraj nieduży liczebnie, który niemal od samego powstania państwa położył główny nacisk na sport, na pracowitą hodowlę przyszłych mistrzów i czynił to w sposób perfekcyjny. Cel tego wysiłku był oczywisty. Właśnie w dużej mierze dzięki sukcesom sportowym NRD zaistniała w społeczności światowej jako państwo. Czy warto rozwodzić się nad charakterem owej hodowli poprzedzonej niesłychanie drobiazgową selekcją prowadzoną od najmłodszych lat wśród młodzieży obojga płci? Potęga sportowa tego państwa wkrótce przestanie istnieć. Całe NRD przestanie istnieć. Któż mógł wtedy przewidzieć, że zawali się mur berliński i schyłek lat 80. wprowadzi zupełnie nowe układy polityczne, że niebawem powstaną nowe państwa: Litwa, Łotwa, Estonia, z kolei Czechy i Słowacja. W Polsce nieco wcześniej okazało się, że spokój był tylko pozorny. Od czasu do czasu dochodziło do wyjątkowo wstrząsających i tragicznych zdarzeń, z których jedno rozeszło się na cały świat. Zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki w 1984 roku. Ksiądz Jerzy był dla ludzi kimś realnym, a jednocześnie jeszcze za życia stał się symbolem. Po śmierci wyniesiony do grona męczenników, niemal świętych. Zamordowany w cztery lata później w tajemniczych okolicznościach Janek Strzelecki był dla mnie po prostu kolegą z kortu, zanim stał się wybitnym profesorem socjologii, działaczem społecznym najwyższego formatu, człowiekiem o szerokiej erudycji i głębokiej szlchetności. Kiedy wśród nieprzebranych tłumów na pogrzebie profesora Strzeleckiego żegnali go tacy ludzie, jak między innymi Tadeusz Mazowiecki i Klemens Szaniawski, ukazując zarówno dzieło życia, jak i życiową postawę zmarłego, kiedy odczytano depeszę kondolencyjną Papieża, raptem w najbardziej osobistym odczuciu zobaczyłem Janka na korcie. Był wtedy zwykłym młodym człowiekiem interesującym się głównie sportem. Poznałem go na „Legii” i potem byłem nawet jego stałym partnerem w deblu, grywaliśmy 140 w poważnych turniejach juniorów również o mistrzostwo Polski. Zaprzyjaźniliśmy się więc w ważnym dla każdego człowieka okresie życia, kiedy kształtuje się osobowość i zaczynają ujawniać się pewne cechy. Dorodny i mocno zbudowany Janek miał mocny serwis i znakomite woleje, co wyróżniało go w grze deblowej. Nade wszystko jednak rzucał się w oczy jego piękny styl, estetyka ruchów przy znacznie mniejszej skuteczności. Ważniejsza była dla niego sama przyjemność gry niż zdobywanie punktów, co było czasem denerwujące dla zachłannego partnera, myślącego jedynie o zwycięstwie. Nie, tej zachłanności nie było u niego w ogóle. Czasem ujawniała się jakaś bezbronność. Trudniej dawał sobie radę w chwilach własnego załamania, za to cudownie pokrzepiał partnera, kiedy ten zaczął psuć łatwe piłki
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.