ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nie było takiej potrzeby, bo z min Krafta
i Nelly mógł wyczytać to samo. Tylko sam Adam-
sky tryskał niczym nie zmąconym optymizmem,
ale to należało do jego obowiązków.
O siedemnastej następowała kolejna go-
dzinna przerwa, tym razem na obiad. Po niej
uczestniczyli w czymś w rodzaju terapii grupowej,
bo wskutek ich sprzeciwu dotyczącego warunko-
wań hipnotycznych przystano w rezultacie na za-
jęcia rodem z lecznictwa psychiatrycznego.
O dwudziestej pierwszej, gdy opiekujący
się nimi zespół był mniej więcej uspokojony co do
stanu ich umysłów, poddawani byli drobiazgo-
wym badaniom medycznym, które chociaż przy-
kre, były niczym wobec testów czekających ich na
zakończenie całego cyklu szkolenia i treningu.
174
Wreszcie nadchodził czas kolacji, a po niej półgo-
dzinny wypoczynek. Następne dwa kwadranse
zajmowała pływalnia, aż w końcu o dwudziestej
trzeciej udawali się na zasłużony odpoczynek,
podczas którego wpajano im we śnie niezbędną
wiedzę.
Kołowrót taki trwał dłużej, niż się z począ-
tku spodziewali, bo prawie cztery tygodnie. Pod
koniec tego okresu przeprowadzono komplekso-
we badania ich ciał i mózgów. Ponieważ wszystko
wypadło pomyślnie, otrzymali po tym maglu je-
den dzień na relaks i załatwienie ostatnich spraw
osobistych.
Na dziesiątą rano dnia następnego wyzna-
czono odprawę, a na jedenastą start Kunkta-
tora".
O oznaczonej godzinie zjawili się w kombi-
nezonach pokładowych w sali odpraw na Kos-
modromie V. Roda zaskoczył tłum ludzi zarówno
spośród kierownictwa Patrolu, jak i ILG-u, którzy
przyszli ich pożegnać. Na szczęście co było zre-
sztą życzeniem obu stron! część oficjalna prze-
biegła nader sprawnie i szybko. MacDowell nie
chcąc temu lotowi nadawać cech nadzwyczajnoś-
ci, choć i tak wszyscy czuli to w powietrzu, powie-
dział kilka zwyczajowych słów i wręczył ich trójce
patenty.
Johann Kraft! wyskandował.
Mianuję cię dowódcą w stopniu nawigatora.
175
Kraft wystąpił i odebrał nominację.
Rod Kelley! Pilot pierwszy oficer.
Mac potrząsnął mocno jego dłonią i już
czytał następny papier.
Eleonora Mitchell! Intelektronik
drugi oficer.
Ostatnie uściski dłoni, poklepywanie po
plecach i wreszcie byli wolni. Winda wyniosła ich
pod klapę włazu. Jeszcze raz odwrócili się do sto-
jących w dole ludzi, a potem zniknęli we wnętrzu
śluzy. Płat metalu zamknął się za nimi bezszelest-
nie i dopiero wtedy poczuli się raźniej.
Przeszli do sterowni i zajęli swoje miejsca.
Odliczanie trwało już od kilku godzin, lecz nie
nadszedł jeszcze czas ich działania. Statek był
sprawdzony, wszystko zapięte na ostatni guzik.
Do nich należało tylko obserwowanie budzących
się do życia wskaźników i zegarów, krzywych na
monitorach i pulsowania światełek oraz nasłuchi-
wanie głosów płynących z Centrum. Głosy dyżur-
nych domagały się częstych informacji, obserwo-
wania przyrządów i tysiąca innych rutyniarskich
czynności.
Chwila startu przybliżała się nieubłaganie.
Sprężarki tłoczyły setkami metrów rur paliwo do
komór spalania, dysze statku dymiły oparami
płynnych gazów i coś tam syczało w dole pod
nimi, lecz tego słyszeć nie mogli. Oni wiedzieli po
prostu, że tak właśnie jest. Startowali na paliwie
176
chemicznym, by układ przejść na silnikach jono-
wych. Dopiero za orbitą ostatniej stacji pozaukła-
dowej miały dojść do głosu fotonowe generatory
nadszybkości.
Nagle w głośnikach i słuchawkach zapadła
cisza i momentalnie zrozumieli, że to ma już na-
stąpić.
Załoga Kunktatora"! Gotowi do pro-
cedury startu?
Gotów! szczeknął służbiście Kraft.
Rozpoczynam odliczanie właściwe. Mi-
nus sześćdziesiąt przed startem.
Ponad dziobem rakiety rozsunęły się stalo-
we grodzie dachu hangaru.
Minus pięćdziesiąt przed startem.
Rod podtoczył się z fotelem bliżej pulpitu
i zablokował go w tej pozycji.
Minus czterdzieści przed startem.
Ogarnął wzrokiem zegary. Wskaźniki stały
na pozycjach roboczych. Z cichym trzaskiem spa-
lił się bezpiecznik i Rod wskazał go oczyma Nelly.
Wymienić.
Minus trzydzieści przed startem.
Ciśnienie w komorach spalania osiągnęło
żądaną wartość.
Minus dwadzieścia przed startem.
Czerwony taster zapłonu zaczął migać in-
tensywnym blaskiem.
Minus dziesięć przed startem.
777
Rod oparł dłoń na włączniku, Kraft po-
chylił się nad przystawką programującą kurso-
grafu.
Minus pięć przed startem.
Rod włączył zapłon. Posłyszeli głuchy od-
głos wybuchu i lekkie drżenie przebiegło cały sta-
tek od dysz rufowych po dziób.
Zero i zero! Start!
Mimo kanałów odprowadzających w głąb
ogień odrzutu, cała komora hangaru wypełniła się
dymem i płomieniami. Zdawało się, że pochłoną
one i roztopią pancerz statku, zanim ten zdoła
unieść się w górę. Głuchy huk idący od rufy do-
cierał nawet do nich, zawieszonych na samym
szczycie tej drgającej w okowach grawitacji pira-
midy. Wreszcie siła ciągu silników wzięła górę
nad przyciąganiem i rakieta ruszyła, mozolnie
pnąc się w górę niczym śmiertelnie ranny wędro-
wiec. W miarę jak nabierali wysokości, głos reak-
torów przeszedł od agonalnego rzężenia po wyso-
ki, mocny śpiew, a ospowata twarz Księżyca od-
dalała się coraz szybciej. Jeszcze spostrzegali bu-
chające pod nimi kłęby sprężonego powietrza,
którym automaty przedmuchiwały stanowisko
startowe ze spalin, widzieli sunące płyty pancerne
zamykające hangar, a już w następnej chwili tar-
cza Luny zmalała z szybkością ciśniętego dysku.
Zgłosiła się stacja naprowadzająca. Cyfry
poprawek przeplatane od czasu do czasu sygnała-
178
mi kodu sypały się jak z rękawa, kolorowe świa-
tełka maszerowały całymi rzędami po ścianach
sterowni, falowały krzywe na monitorach i cichym
prądem buczały przekaźniki. Wreszcie good
luck" i siedzieli na kursie. Silniki umilkły po pół
godzinie. Potem, przedzielone coraz większymi
odstępami czasu, nastąpiły jeszcze cztery włącze-
nia, aż przecięli płaszczyznę ekliptyki i wtedy za-
grały silniki jonowe. Teraz pełną kontrolę nad
statkiem przejęły automaty. Ludzie mogli odpo-
cząć a także zacząć się nudzić. Odczuli to od
razu, gdy tylko wstali z foteli i opadły z nich pasy.
Uczucie to nie było dla nich żadną nowoś-
cią, występowało z okrutną bezwzględnością pod-
czas każdego lotu, lecz zawsze było jednakowo
przykrym zaskoczeniem. Jednocześnie pomyśleli
to samo: dotrwać do hibernacji! Choć to tylko kil-
ka dni, im wydawało się niezmiernie odległą przy-
szłością. Adamsky miał rację przestrzeni pozo-
stawionej im było doprawdy niewiele
|
WÄ
tki
|