ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Miała zadawać te pytania telefonując do Hamburga, czekać na
odpowiedź Rossa i zadawać kolejne pytania. I przedstawić się jako
panna Sharpe. Idiotyzm. Dzieciak by to potrafił. Ale
wynagrodzenie było godziwe.
Ross zatrudnił ją za pośrednictwem agencji, po czym obiecał
dodatkowe dwadzieścia funtów, jeżeli zrobi dokładnie to, o co ją
poprosił. Pieniądze miały przybyć pocztą następnego dnia, w
piątek, jeśli dobrze wykona swoje zadanie.
- Będzie tu pani przychodzić codziennie o dziewiątej
trzydzieści i wychodzić o czwartej trzydzieści po południu przez
cały tydzień -powiedział Ross. - Mogą być telefony - proszę je
zanotować i zostawić kartkę na stole. Jeśli przyjdzie moja żona,
może coś chcieć pani podyktować.
- I to wszystko? - zapytała Judy.
Ross, wysoki i szczupły, pochylił się i zawahał. - Proszę
nie mówić żonie o mojej podróży do Hamburga. Ona nie wie, że tam
będę. Jadę w interesach... - dorzucił tajemniczo.
Judy rozumiała. Wyglądało na to, że ma jakąś dupę za
granicą.
Ale nadal nie rozumiała, jak do tej układanki pasuje ten
hamburski telefon. To było w czwartek. Przychodziła codziennie,
ale telefon nie zadzwonił ani razu. Pani Ross też się nie
zmaterializowała. W piątek, dzień po telefonie do Hamburga,
zadzwonił do niej Ross.
- Jeśli chodzi o te dodatkowe pieniądze, proszę zajrzeć do
książki Burkes Peerage"... i przerwał połączenie, zanim zdążyła
cokolwiek powiedzieć. Znalazła dużą czerwoną książkę, otworzyła
ją i wyjęła zza okładki nowiutki dwudziestofuntowy banknot.
Do wieczora nadal nie było żadnych telefonów ani pani Ross.
Porządna stara torba, pomyślała Judy. Odebrała wynagrodzenie
z agencji i kupiła sobie nowy lakier do paznokci.
Łatwe pieniądze...
Antwerpia... Rotterdam... Brema... Hamburg.
- Dotarł do Hamburga - powiedział Andre Dupont, odkładając
słuchawkę w paryskim mieszkaniu na lewym brzegu Sekwany.
-Zatrzymał się w hotelu Berlin. Mam numer i adres. Przejechał pół
Zachodniej Europy - od granicy hiszpańskiej niemal aż po
Bałtyk...
- Nie bądź pozerem - rzekł LeCat. - Mapa mówi sama za
siebie. On jest w Hamburgu. Teraz zadzwoń jeszcze raz do Gastona,
którego wysłałem wcześniej - tak na wszelki wypadek. Sullivana
trzeba zabić.
- Winterowi się to nie spodoba...
Andre przerwał, ponieważ drugi mężczyzna spojrzał na niego
ponuro, zaciskając usta. Andre przestraszył się i sklął w duchu
za to, że w ogóle otworzył usta. Nie czuł się bezpiecznie, gdy
przebywał z tym mężczyzną nawet w tym samym pokoju, a byli razem
już prawie od tygodnia, śledząc trasę, którą przemierzał
Sullivan.
- Sullivana trzeba zabić - powtórzył. - Jest teraz w
Hamburgu.
A Winter nie musi o tym wiedzieć. Trzeba zainscenizować
wypadek, oczywiście. Bójka marynarzy w jakimś barze... Ten Angol
lubi przecież odwiedzać bary. Zorganizuj to.
LeCat mówił tak, jakby załatwiał dostawę mięsa na weekend.
Nie odbiegało to wiele od prawdy. Był właśnie sobotni wieczór.
Tego dnia w hotelu Berlin Sullivan poczuł się doskonale po
kąpieli.
A jeszcze lepiej po wypiciu drinka w barze, w którym nie
było ani jednego marynarza, bardzo niewiele dymu i z pewnością
żadnego wyczuwalnego odoru ludzkiego potu. Po raz pierwszy od
tygodnia był odprężony. Jeszcze lepiej poczuł się po zjedzeniu
posiłku w jadalni, w kształcie koła, gdzie obsługa była świetna,
a dania wyśmienite.
Polędwica na przepyszny stek pochodziła z północnych
Niemiec.
Rozpływał się w ustach. Sullivan przysłuchiwał się dwóm
biznesmenom, którzy rozmawiali po niemiecku przy sąsiednim
stoliku o kryzysie naftowym.
- Te arabskie świnie znowu przykręcają śrubę...
- Nie, znowu zakręcają kurek. To ten łajdak, Tafak. Chyba
mają zamiar jeszcze raz uderzyć na Izrael...
Czuł się tak znakomicie po kolacji, że postanowił znów
zabrać się do roboty. Poszukiwania do tej pory nie przyniosły
żadnych rezultatów. Jednak czegoś się przecież dowiedział
|
WÄ
tki
|