ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Wytężona kilkotygodniowa praca skończona. Za kilka godzin świeży pocisk
rewolucyjny wyruszy w świat, by poruszyć żywiej serca tysięcy wiernych
towarzyszów pracy, budzić śpiących, pokrzepiać strudzonych, złożyć raz jeszcze
świadectwo niespożytej energii ruchu, urągającego w żywe oczy piekielnej
potędze cara i sług jego.
Nastrój wśród pracowników jest dobroduszny, nieco podniecony i gorączkowy.
Zmęczenie i kłopoty są zapomniane. W pokoju brzmi śmiech, padają z ust żarty i
dowcipy. Ile to razy chciało mi się sfotografować pracowników drukarnianych
właśnie w tej radosnej chwili, gdy robota jest na ukończeniu.
Na biurku, z którego usunięto wszystko, leżą dwie duże kupy zadrukowanego
papieru. Są to arkusiki, zawierające po cztery stronice "Robotnika. Trzecia
kupa leży na stoliku obok maszynki, świeci ona jedną białą stronicą -
ostatnią, mającą pójść w tym numerze pod prasę. Jeden z nas staje do bicia.
Oto rozlega się suchy szelest papieru, lekkie skrzypnięcie maszynki, arkusik
wyskoczył z paszczy. Drugi z nas ze złożonymi już dwoma innymi arkusikami
czeka. Oto ostatni arkusik już dopasowany i pierwszy egzemplarz nowego numeru
gotów. Takim pójdzie w świat.
Robota na chwilę się przerywa. Oglądamy numer tak, jak gdybyśmy nie widzieli
już dziesięć razy każdej literki, z których on się składa. W całości jednak to
inaczej wygląda. Zapalamy papierosa, przerzucamy stronice, dyskutujemy nad
wrażeniem, jakie ta lub owa część numeru wywołać może, omawiamy techniczne
braki.
- Cholera! - wołam, spostrzegając błąd korektorski, - że też wy, Karolku, tak
często to "e" do góry nogami przewracacie. Źleście studiowali zecerkę, moi
drodzy! Jeżeli tak było z waszymi studiami nad przyrodą, to diabła warta wasza
nauka.
- No, no! - śmieje się basem Karolek, - to już rzecz korektora, pewnieście to
"e" przegapili. To się wam zdarza! W ogóle fuszer z wasi - odcina się, - o!
patrzcie, na siódmej stronicy, jak rozlany jest petit, pewnieście według swego
zwyczaju machnęli za dużo farby!
Oglądamy owa nieszczęsna siódma stronicę. W istocie, za dużo było farby.
Pocieszamy siebie tym, że te braki techniczne są niezbitym dowodom produkcji
krajowej, która przecie zawsze jest niższa od zagranicznej pod względem
wykonania.
- Oddamy te pięćdziesiąt egzemplarzy z powalaną stronicą do Warszawy -
proponuje Karol, - tam ludzie są wprawniejsi do czytania, niż na prowincji.
- Albo - dodaję - wyślemy te egzemplarze za granicę. Niech zagraniczni
studenci psują sobie oczy.
- Ale my tu gadu, gadu - woła Karol - a pociąg na nas czekać nie będzie. Dala
już wydrukowana, cofać się niepodobna.
Po chwili słychać znowu miarowy szelest papieru i lekki zgrzyt żelaza, kupka
papieru po lewej stronic maszynki, papieru w całości już pokrytego czarnymi,
świecącymi jeszcze od farby punkcikami, zwiększa się coraz bardziej.
- Można już falcowaćl - mówi Karolek, - nadążę z biciem.
Z biurka biorę notatki, porównywam z innymi. W notatkach jest oznaczona ilość
egzemplarzy, wymaganych przez poszczególne organizacje lokalne. Lwią część, bo
więcej niż trzecią, zabiera Warszawa, serce i przodownik kraju. Dalej idzie
Łódź, Zagłębie; Wilno i inne punkty, objęte ruchem, gdzie dziesiątki i setki
ludzi z niecierpliwością wygląda świeżego zwiastuna uporczywej walki o swobodę
i szczęście. Kładę skorygowaną ostatecznie notatkę przed sobą, zabieram kupkę
odbitego ostatniego arkusika i zaczynam falcować.
Raz, dwa, trzy - trzy arkusiki trzymam w ręku, wstrząsam nimi, równam i
wreszcie załamuję przez pół, przyciskam palcem; rozczłonkowany dotąd numer,
zbity w jedną całość, pada na podłogę. Za nim drugi, trzeci. Kupa na podłodze
rośnie z każdą chwilą. Pracujemy jednak nie w milczeniu. Radość z powodu
zakończenia pracy nie pozwala milczeć. Raz po raz zagląda do pokoju żona i
paru urywanymi słowami bierze udział w naszej uroczystości. I dla niej praca,
wyczerpująca jej nerwy, praca pilnowania służącej, kończy się dzisiaj. Wszyscy
promieniejemy z radości.
Mąci nieco radość konieczność pośpiechu. Trzeba zdążyć na pociąg, na określoną
godzinę, bo już wszystko w Warszawie jest umówione. W oznaczonym z góry
terminie "Robotnik" musi być dostarczony na umówione miejsce, skąd w tej samej
chwili częściami będzie wyniesiony do ludzi, już przygotowanych do tej chwili,
ludzi, którzy tegoż dnia rozdadzą go pierwszym odbiorcom pisma. Opóźniać się
więc nie można bez naruszenia sprawności całej maszynerii kolporterskiej.
Raz po raz któryś z nas spogląda na zegarek, mrucząc:
Czy zdążymy?
- Dla Warszawy egzemplarze już gotowe - odzywam się, oglądając ogromną kupę
papieru, leżącą obok krzesła
|
WÄ
tki
|