ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Papa chwyta ją obiema rękami i odrzuca ciężką pokrywę na bok.
- Właź!
Don myśli: Axeman. To wystarcza, aby włosy stanęły mu dęba. I myśli: Shannon.
Więc tak to jest. Jego chwila prawdy. Czuje za sobą oddech Papy, parujący jak oddech byka.
Patrzy w dół przez długą chwilę, ale nic nie może zobaczyć. Spuszcza stopy w dziurę, bierze
głęboki oddech i skacze, wypuszczając powietrze z bojowym okrzykiem.
Kiedy Don uderza w podłogę, wydaje się, że winda zaczyna spadać swobodnie. Don
przetacza się dwukrotnie, trzymając mieczyk, aż w końcu wpada na ścianę. Krzyczy ciągle,
niczym żołnierz wrzucony w sam środek bitwy; adrenalina uderza mu do mózgu, płonie w
nim kurczowy instynkt życia. Spodziewa się najgorszego - że w ciemności błyśnie ostrze
siekiery, odetnie mu głowę - ale te obawy nie paraliżują go. Młóci dookoła tym głupim
mieczykiem (jednak ma on swój ciężar i jest dobrze wyważony, czego wcześniej sobie nie
uświadamiał), póki Papa nie zeskakuje ciężko w nieprzemakalnym płaszczu.
- Uważaj, Carnes. Niemal odciąłeś mi ramię.
- Tym? - mówi Don niedowierzająco. Opuszcza miecz, oddycha głęboko, wytęża
wzrok, oczy ma wielkie jak dziurki od klucza. Winda, nabierając szybkości, hałasuje
piekielnie w szybie, ale nie jest to najgorsza rzecz, jaką Don sobie uświadamia w poczuciu
narastającej klęski.
- Shan! Shannon! Och, Boże! Papa - nie ma jej tutaj!
- Wiem o tym.
- Rozstrzaskamy się!
- To również nie umknęło mojej uwadze - mówi Papa, podnosząc się z podłogi i
otrzepując z kurzu kolana.
- Ty nie musisz się martwić! Ty możesz wrócić do tego piekła, z którego przyszedłeś!
Ale co stanie się ze mną?
- Do tej pory dość dobrze dawałeś sobie radę. Poradzisz sobie i z tym.
Winda odbija się spadając, rozlegają się wysokie, przenikliwe dźwięki i metaliczne
trzaski, jakby pękały kable. Dziki, okropny skrzek metalowych kół. Don czuje wstrząs.
Wyszczerbione krawędzie potrzaskanej podłogi wbijają mu się w ciało; jedną ręką zakrywa
jądra i zamyka oczy.
Nagła zmiana kierunku, jakby skręt na niewiarygodnej szybkości wykonany pod
kątem prostym, powoduje, że przelatuje jak piórko z jednej strony windy na drugą. Wali
czołem w ścianę, odbija się od niej z przenikliwym okrzykiem bólu. Nagle zamiera wszelki
ruch; pozostaje tylko delikatne kołysanie, które uniemożliwia jednak utrzymanie równowagi i
przyprawia go o mdłości.
- Papa - mruczy głucho. - Co się stało? - Plączą mu się nogi i pada.
Leżąc twarzą w górę, przełykając gorycz w gardle, czuje, że winda znowu przyspiesza
i ma niezachwianą niemal pewność, że teraz suną w bok. Jest zbyt słaby i oszołomiony, aby
ruszyć choćby palcem. Optywa zimnym potem. Ich szybkość jest niewiarygodna, ale Don
słyszy jakieś dźwięki, lekkie skrzypienie podłogi, a w oddali, za ścianami windy, narastający
wiatr, czy może fale toczące się bez końca na plaży. Przyjemny dźwięk. Nie czuje strachu.
Nie może sobie przypomnieć, co to jest strach. Czyżby śmierć była tak nieskomplikowana?
Gorąco pełznie mu od stóp w górę, jakby był świętym na stosie. Zamyka oczy. Nie
uświadamia sobie momentu, w którym winda całkiem się zatrzymuje.
Ale otwarcie drzwi wyrywa go z odrętwienia; siada wyprostowany w ulewie
dziennego światła.
- Mój Boże! Gdzie...?
Ktoś staje między nim a światłem. Znajoma krzepka sylwetka, sweter z golfowym
kołnierzem i biały zarost, kształtny jak pierś petrela.
- To nie Grovers Corners.
- Papa!
Winda drży lekko jak wielki latawiec.
- Lepiej wysiądźmy. Jesteśmy spóźnieni. Prawdopodobnie nie zdążymy na ślub.
Don wstaje powoli. Przez chwilę kręci mu się w głowie. Znowu ślub? Coś ciężkiego
ma w prawej ręce. Spogląda w dół. To tylko miecz z pogryzionym ostrzem. Ale jakiś
odmieniony. Na pewno o wiele cięższy. Dobrze się z nim czuje. Prawie pewny siebie i zdolny
do wszystkiego.
- Gdzie Shannon?
- Przypuszczam, że się dowiemy.
Ocieniając wrażliwe oczy drugą ręką, Don wychodzi z windy na stary grunt. Tak mu
się przynajmniej zdaje. Nie widzi, gdzie stąpa. Wieje ostry wiatr; mocuje się z nim. Powietrze
wokół niego wydaje się składać po równi ze światła i mgły. Widoczność jest zerowa.
Barometr musi spadać; czuje zbliżającą się burzę.
- Co... uh, którędy? - Papa, stojący kilka stóp od niego, już stracił ostrość, roztapia się.
- Z prądem.
Wiatr szumi Donowi w uszach; ale skoro wiatr jest tak silny, jak może być mgła?
Przystaje, schyla się, dotyka - hmm, przystrzyżona trawa. To uspokaja. Urywa źdźbło i
smakuje. Soczysta zieleń. Papa jest już tylko cieniem przed nim. Don przyspiesza.
We mgle pojawia się kształt, który poznaje: pień drzewa. Papa przystaje obok niego.
Mgła rozrzedza się. Szybkość wiatru maleje. Widzą więcej drzew, krzewy, płot, ogródek
zabezpieczony drutem przed kurami.
- Papa, to jest...
- Kansas, bubku.
Widzi dom. Był tutaj przedtem, odwiedził to miejsce w trakcie swych
melancholijnych poszukiwań.
- Dom Shannon!
- To tutaj wszystko się wydarzyło.
- Wiem! Mój Boże. Która godzina? Kiedy to będzie?
- Nie możesz się spodziewać, że wiem wszystko gdera Papa. - Może już jest
właściwa chwila. Ślub się skończył, ale goście jeszcze tu są...
- O czym ty mówisz? Nie ma tu nikogo... - Don stwierdza, że musi krzyczeć. Mgła
niknie, ale wiatr wyje, a liście lecą w powietrzu w niebo zielone jak morska piana. Nacisk
powietrza wywołuje ból w błonach bębenkowych. Widzi w domu światło poruszające się jak
błędny ognik. Jaśniejsze niż blask gwiazdy, słabsze niż słońce. Na sznurze wiszą trzepoczące
prześcieradła.
- Wśród nich jest gość honorowy. Zaproszony na życzenie pana młodego!
- Axeman!
Papa kiwa głową.
- Jest w środku! - teraz obaj krzyczą. Prześcieradła na lince wydają trzaski jak strzały
z pistoletu.
- Chodźmy!
- To nie dla mnie! To twoje zadanie uratować twoją piękność, Carnes!
- Musisz pójść ze mną!
- Byłem z tobą! Do tej pory! Ale nadchodzi cyklon!
Wejdź do domu!
- Nie słyszę cię!
Papa popycha go mocno. Don potyka się pośród falujących prześcieradeł. Wyglądają,
jakby nie były prane. Potem widzi, że na każdym jest rysunek węglem. Portrety. Przyjaciele,
sąsiedzi Hillów z Emerson. Rysunki Shannon
|
WÄ
tki
|