ďťż

- Na mnie już czas - odezwał się znowu Mokrys, patrząc w niebo, na którym nic nie było...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Bywaj zdrów, pułkowniku Borowy, i do rychłego zobaczenia. Wskoczył na linijkę obciągniętą popękanym juchtem, ruszył szparko między krzaki leszczyny, gdzie została droga, trakt wiodący w głąb puszczańskiego kraju. A ty bezmyślnie potrząsnąłeś nowiutką, pięknie przez kogoś wyszytą sakiewką, w której zabrzęczały ruble zbierane przez nieznanych ludzi na Polskę, na zmartwychwstanie ojczyzny. Potem zarządziłeś zbiórkę. Zgromadziłeś swoje wojsko ubrane pstrokato, uzbrojone jak do polowania. I nie było między nimi kosynierów, chłopów uzbrojonych w kosy, sposobne do kłucia w walce wręcz. - Obiecywano chłopów z kosami - rzekłeś z wyrzutem. Ale nierówny dwuszereg milczał. Więc przeszedłeś wzdłuż frontu lustrując oddziałek. Jedna twarz wydała ci się znajoma. - Jak się nazywasz, żołnierzu? . Ciemnolicy młody człowiek wahał się przez moment, a następnie szepnął prawie konfidencjonalnie: - Chaim Karnowski. - Jesteś Izraelitą? - Nie, Polakiem wyznania mojżeszowego. Był bez broni. W obu dłoniach ściskał mocny, dębowy kij srogo okuty. - Ja też poznałem pana pułkownika - dodał po chwili. - A skąd mnie pamiętasz? 45 - Biliśmy się pod bóżnicą, jak pan pułkownik był jeszcze gimnazjalistą. - Staraj się, to mianuję ciebie podoficerem. Później jąłeś uczyć musztry tych dwudziestu ośmiu nowicjuszy, mordowałeś ich zajadle przez cztery godziny, aż wreszcie można już było rozróżnić tych pojętniejszych, sposobnych do wojennego rzemiosła, których mianujesz oficerami przyszłych kompanii i batalionów. Rozstawiłeś pikiety wokół obozowiska przepełnionego śpiewem słowików, bo tego roku i słowiki odczuwały jakiś niepokój, ich trele słyszało się nie tylko podczas krótkiej nocy, ale i za dnia, w upalne senne popołudnie. Reszta młodziutkich żołnierzy zbudowała sprawnie piec polowy, już pieczono w nim smakowity chleb z mąki przywiezionej w taborze. Zapach świeżego chleba, odwieczna woń spokojności domowej, snuł się nad łąką polany, zaintrygowane dzikie ptaki unosiły głowy znad bagien, przymykały bielmem powieki połyskliwe oczy i wyglądało, jakby rozkoszowały się gorącym swędem mokrego jeszcze pieca. A ty rozsiadłeś się pod dębami, zacząłeś szkicować plany zamocowań bagnetów do luf szlacheckich dubeltówek. Bo kiedy za i brakło kos, trzeba było wymyślić zastępczą broń sieczną, która powstrzymałaby ataki Moskali. I czułeś się wtedy dwudziestotrzy • letnim ojcem tej gromadki rówieśników, tak jak ja czułem się oj i cem pięćdziesięcioletnich chłopów białoruskich. I ja przeżywałem te emocje wodzowskie, te uniesienia dominacji, te radości inicjującego się czynu. Słońce zmierzało już ku zachodniej ścianie puszczy. Ci sposób , niejsi, co mieli zostać oficerami, samorzutnie wznowili musztrę | młodzieży. Słuchałeś w przejmującym zadziwieniu tych polskich | komend, a las stał milcząco, jakby z niedowierzaniem przyglądając j się narodzinom czegoś zapomnianego, przeklętego, wzbronionego l na zawsze. Wtedy nadbiegł patrol, prowadząc dziada w lnianej koszuli i lnianych gatkach, z pustawym brudnym workiem i sękatym kosturem. Dziad był bez wieku. Pod spłowiałymi kudłami, które szczelnie opadały na czoło, na pożółkłe wąsy i nigdy nie strzyżoną brodę, pod tym zarostem kryć się mógł zarówno mężczyzna trzydziestoletni, jak i sędziwy starzec koło pięćdziesiątki. Patrzył 46 z beznamiętnym spokojem wyblakłymi oczami, nieczuły na energiczne poszturchiwania konwoju. _ Szpiega złapalim, panie pułkowniku - meldował wyrostek w starej zimowej bekieszy. _ Obchodził kołem nasz obóz. _ Podpatrywał przez chruśniak - oskarżali inni. Dziad pocierał brudną, bosą stopą łydkę drugiej nogi i milczał krnąbrnie. - Przeprowadziliście rewizję? - Tak jest, panie pułkowniku. Ale okrom starego chleba w worku nic nie ma. Nawet szkaplerza. Zmierzyliście się wzrokiem. On patrzył na ciebie jakby z tamtego świata. I powściągliwa jego ciekawość była nieziemska. - Kto ty jesteś? - zapytałeś w końcu. - Człowiek. - Ale jak cię zowią? - A na co mnie imię? Czy ja majętność posiadam, czy ludźmi rządzę, czy dążenie jakoweś przejawiam? Na co mnie, prostemu, miano? Nawet przezwiska Bóg poskąpił. - Czego tu szukasz? - Wody z rzeczki chciałem się napić. Woda tu jak lekarstwo,baczcie, jak mieni się w słońcu. Ta woda żywiole i ludzi ozdrawia. - Obrotny jesteś w mowie. Dziad wzruszył ramionami i był to pierwszy gest w jego nieru:homości, ale gest niedziadowski, gest odrobinę salonowy. - Różnych ludzi spotykam w drodze, a z każdym człowiekiem słowo boże mus wymienić. Ten młokos w bekieszy wysunął się gniewnie do przodu. - On breszy, panie pułkowniku. Moskale wszędzie szpiegów porozsyłali. Teraz więcej szpiegów jak ludzi. Dla nich gałąź dębowa i wszystko. Dziad przeniósł na niego swoje nieżywe oczy. - A kto wam dał prawo ludzi zabijać? - My jesteśmy powstańcy - rzekłeś wtedy. - Lewiatan rozpostarł skrzydła ze szponami dzikimi i okrył całą ziemię. Ty, naczelniku, przyszedłeś tu z daleka i wrócisz do dalekich krajów, gdzie słońce nigdy nie zachodzi. Ziemskie wasze sprawy to pył, proch, marność. - Za jałmużną chodzisz, człowiecze? 47 - To mój mus. Całe życie chodzę i do śmierci chodzić będę. - A jeśli oddam cię pod sąd? Ty wiesz, że cały kraj podnosi się przeciwko Moskwie? . - Gosudarstwa podnoszą się i upadają. Człowiek jest na podobieństwo Pana Boga. Człowiek to ptaszka wolna. Powstańcy patrzyli na ciebie z niecierpliwym napięciem, oczekując wyroku. Dziad wydobył spieczoną skórkę od chleba i zaczął ją żuć beztrosko. Patrzył ciekawie na słońce, które roztapiało się już w czerwieni u zachodniego skraju nieba. - Nie znaleźliśmy przy tobie dowodów na to, że jesteś szpiegiem. Ale ponieważ mógłbyś nas mimo woli zdradzić, gdybyśmy cię puścili wolno, zatem rozkazuję ci zostać w naszym obozie aż do momentu, kiedy stąd odejdziemy. Zrozumiałeś? - Mogę zostać, dlaczego nie? Pośpieję, do zimy daleko, do śmierci nieblisko. Związał swój worek i odszedł w stronę rzeczki
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.