ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Oleg z lubością odetchnął wilgotnym, zimnym powietrzem i zanim jeszcze
dotarło do płuc, zapalił papierosa. Właśnie tego brakowało mu do pełni
szczęścia (choć Doncowa kategorycznie kazała rzucić palenie, a i
Masliennikow nie omieszkał wspomnieć w liście o tym samym).
Na dworze nie czuło się ani wiatru, ani mrozu. Blask z któregoś okna
padał na nie zamarzniętą kałużę. Dziwna wiosna na początku lutego. W
powietrzu unosiła się jakaś mgła - nie mgła, na tyle lekka, że nie
przesłaniała, a jedynie zmiękczała, rozmywała dalekie światła latarń i
okien.
Na lewo od Olega wystrzelały wysoko ponad dachy cztery stożkowate topole.
Z drugiej strony rosła tylko jedna, ale równie okazała i rozłożysta. Za nią
czerniały drzewa pobliskiego parku.
Z nie ogrodzonego tarasu trzynastego pawilonu schodziło się po kilku
schodkach na pochyłą asfaltową alejkę. Wzdłuż alejki ciągnął się gęsty i na
razie bezlistny żywopłot.
Oleg wyszedł spacerować, chodzić, krążyć po alejkach, z każdym krokiem, z
każdym ruchem nogi chłonąć radość jej pewnego stąpania, radość nogi
człowieka żywego. Jednakże tym razem widok z tarasu zatrzymał go w miejscu;
stał więc, dopalał papierosa i patrzył.
Tu i ówdzie świeciły łagodnym blaskiem okna i latarnie przeciwległych
pawilonów. Nikt już nie kręcił się po alejkach. A kiedy cichł łoskot
pociągów na torach tuż za terenem szpitala, słychać było monotonny szum
rzeki, rwącej górskiej rzeki, która pieniła się i kotłowała pod pobliskim
urwiskiem.
A jeszcze dalej, za urwiskiem, po drugiej stronie rzeki, majaczył inny
park, miejski, i czy to z tego parku, mimo zimna, czy z uchylonych okien
klubu dobiegały dźwięki muzyki tanecznej. Grała orkiestra dęta. No tak,
przecież dziś sobota - ktoś z kimś tańczył...
Oleg był podniecony - tak dużo mówił, tylu ludzi go słuchało! Owładnęło
nim bez reszty uczucie nagle odzyskanego życia - życia, które jeszcze dwa
tygodnie temu uważał za skończone. Życie to nie obiecywało mu niczego, co
uważali za najważniejsze i o co zabiegali mieszkańcy tego wielkiego miasta:
ani mieszkania, ani majątku, ani sukcesów zawodowych, ani powodzenia, ani
pieniędzy - niosło jednak inne niesłychane radości: prawo do stąpania po
ziemi tam, gdzie się chce, nie na rozkaz; prawo do chwili samotności; prawo
do patrzenia w gwiazdy, nie zaćmione reflektorami zony; prawo do gaszenia
światła i snu w ciemności; prawo wrzucania listów do skrzynki; prawo do
odpoczynku w niedzielę; prawo do wykąpania się w rzece. I jeszcze wiele,
wiele innych praw.
A wśród nich - prawo do rozmowy z kobietami.
I wszystkie te niezliczone cudowne prawa przywracało mu wyzdrowienie!
Stał, palił i rozkoszował się.
Muzyka dobiegała z parku, Oleg słyszał ją - i równocześnie jak gdyby nie
ją, ale Czwartą Symfonię Czajkowskiego, która rozbrzmiewała w nim samym -
niepokojący, trudny początek tej symfonii, jedną dziwną melodię z tego
początku. Tę melodię (Oleg rozumiał ją po swojemu, może nie tak, jak
należało), gdy bohater - ni to wracający do życia, ni to odzyskujący wzrok
- ostrożnie bada, upewnia się, wodzi ręką po przedmiotach, dotyka twarzy
drogiej mu osoby, gdy już wierzy, lecz jeszcze boi się uwierzyć własnemu
szczęściu, że przedmioty naprawdę istnieją, że oczy naprawdę zaczynają
widzieć.
Rozdział dwunasty
W niedzielę rano, pośpiesznie ubierając się do pracy Zoja przypomniała
sobie, że Kostogłotow prosił, by na następny dyżur koniecznie przyszła w
tej samej szarozłotej sukience, której rąbek widział podczas ich nocnej
rozmowy, a chciał zobaczyć przy świetle dziennym. Czasem przyjemnie jest
spełniać takie bezinteresowne prośby. Sukienka była odświętna, wyjściowa, i
świetnie pasowała do dzisiejszego dnia - Zoja miała nadzieję, że na dyżurze
nie będzie zbyt wiele do roboty i że Kostogłotow przyjdzie ją zabawić.
Błyskawicznie przebrała się w obiecaną sukienkę, naperfumowała ją paroma
klepnięciami, przeczesała grzywkę i już musiała pędzić, płaszcz dopinała w
drzwiach, babcia ledwo zdążyła wsunąć jej kanapkę do kieszeni.
Był chłodny, lecz całkiem już wiosenny poranek. W Rosji w taką pogodę
ludzie zostawiają zimowe palta w domu. Tu, na południu, panują inne
zwyczaje: w upał chodzi się w wełnianych garniturach, jesionki wkłada się
jak najwcześniej i przestaje nosić jak najpóźniej, a właściciele kożuchów z
utęsknieniem czekają choćby na parę mroźnych dni.
Z bramy Zoja od razu zobaczyła swój tramwaj, goniła go przez dwie
przecznice, wskoczyła jako ostatnia i zadyszana, zarumieniona została na
tylnym pomoście, żeby ochłonąć. Tramwaje jeździły wolno, z okropnym
hałasem, na zakrętach rozpaczliwie zgrzytały o szyny.
I zadyszka, i nawet kołatanie serca sprawiały przyjemność młodemu ciału,
gdyż szybko ustępowały i jeszcze pełniej odczuwało się własne zdrowie i ten
świąteczny nastrój.
Dopóki trwały ferie, praca w klinice - trzy i pół dyżuru na tydzień -
wydawała się po prostu odpoczynkiem. Oczywiście bez dyżurów byłoby jeszcze
lepiej, ale Zoja przyzwyczaiła się już do wzmożonego wysiłku: od dwóch lat
pracowała i równocześnie studiowała. W klinice pracowała dla pieniędzy:
emerytura babci nie starczała nawet na chleb, stypendium rozchodziło się w
jeden dzień, a ojciec nie przysyłał ani grosza, zresztą Zoja o nic go nigdy
nie prosiła. Takiemu ojcu nie chciała nic zawdzięczać.
Przez te pierwsze dwa dni ferii, po ostatnim nocnym dyżurze Zoja nie
próżnowała, od dziecka nie lubiła siedzieć bezczynnie. Przede wszystkim
zaczęła szyć sobie bluzkę z żorżety, kupionej jeszcze w grudniu (babcia
zawsze mawiała: "Szykuj sanie latem, a furmankę zimą". Rzeczywiście, w myśl
tego przysłowia najlepsze rzeczy na lato można było kupić wyłącznie w
zimie
|
WÄ
tki
|