ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Uczyniło mu się przykro.
Gdy zmarła ta, która jedyna tu na niego czekała, nikt go nie
czekał ani nie witał. Wspomniał towarzyszy zabaw z pierwszego
pobytu i wyszedłszy od Świętosławy dopytywał o nich. O Tunim
jednak mało kto już tu pamiętał. Stoigniewa natomiast spodziewano
się lada chwila, gdyż sam książę polecił posłać po niego do
Pyrzyc.
Odszedł tedy Guncelin na swą gospodę, wypocząć po podróży, z
dziwnie ściśniętym sercem. Rzadko myślał ostatnio o dalekiej
matce, zajęty swymi sprawami, lecz tkwiące w głębi poczucie, że
gdzieś bije dla niego serce matczyne, i wspomnienie jej pieszczot
z wczesnego dzieciństwa pozwalały mu pogodnie i z ufnością patrzeć
na świat. Teraz ufność zniknęła i pogoda zmierzchła, poczuł się
osamotniony i siedział na swej gospodzie, ponury jak ten dzień
listopadowy, który zaczynał się już okrywać szarym mrokiem od
nisko wiszącego nieba.
W komnacie zmrok zaległ i Guncelin właśnie miał zawołać na
pachołka, by ognia naniecił i światła przyniósł, gdy przybiegł
posłaniec z zawiadomieniem, iż książę chce go powitać, oraz że
pogrzeb księżnej odbędzie się tegoż wieczora.
Guncelin zerwał się i przybrawszy się pośpiesznie wyszedł w mrok.
Ponury, jesienny wicher zacinał z północy deszczem, ziąb brał
przenikliwy. Guncelin otulił się szczelniej futrzaną szubą i
pośpieszył za pachołkiem.
Zastał księcia zmienionego bardzo. Twarz miał ziemistą, oczy
podkrążone, na skroniach włos siwieć zaczynał. Panował jednak nad
sobą i widocznie silił się, by życzliwość Guncelinowi okazać.
Zapytał o ojca i brata, po czym rzekł:
- Myślałem, że nadążysz matkę pożegnać, lecz nie doczekała. Taki
już los jej był, że dwóch miała synów i żadnego jej danym nie było
widzieć przy zgonie. Ani nawet dowiedzieć się - dodał z goryczą -
żem chciał i spodziewał się spełnić jej to ostatnie życzenie.
Nawet i tego spełnić nie mogę, by ją Bolko, choć na marach,
pożegnał. Dłużej z pogrzebem czekać niepodobna i zda mi się, że
nie ma już na co - zakończył głucho.
Guncelin jął wypytywać o Bolka z przejęciem i ciekawością, lecz
Mieszko odparł:
- Opowiem ci stosowniejszą porą, teraz do kościoła czas nam się
zbierać.
Wyszli. Gromada dworskich i wojskowych dostojników oczekiwała już
księcia. Mieszko dosiadł konia i ruszyli poprzedzani przez
pachołków, niosących smolne pochodnie.
Wicher targał ich płomieniami, jakby chciał je oderwać od głowni i
ponieść w ponure ciemności rozdeszczonej, listopadowej nocy. Wył
ponuro w gałęziach bezlistnych już drzew i siekł twarze idących
zimnym deszczem, zmieszanym z lodowymi krupami.
Zaraz za bramą dworca wparli się w tłum ponury, milczący i
posuwali się ku bazylice. Jeno chlupot kałuż pod nogami i syk
pochodni mieszał się z odgłosami wietrznej nocy. Z dala świeciły
szklane okna kościoła, od płonących w nim świec, światłem równym i
spokojnym, jakby urągając ciemności i wichurze. Tłumy tłoczyły się
tak, że przed kościołem pachołkowie drogę torować musieli.
U wejścia stała gromadka dostojników, na przyjście pana czekając.
Wśród nich książę spostrzegł Stoigniewa. W odpowiedzi na jego
pokłon głową mu skinął i wszedł do wnętrza, a za nim orszak i co
dostojniejsi. Drewniany kościół szczupły był i wraz wypełnił się
po brzegi, zwłaszcza że znaczny poczet duchowieństwa z Jordanem na
czele już w nim na przybycie pana oczekiwał.
Pośrodku kościoła spoczywała Dobrawka na swym ostatnim posłaniu, w
blasku świec, które przy marach dzień i noc płonęły. Twarz jej,
piękna jeszcze, w nimbie złotej opaski na czole, na której grały
światła chwiejnych płomieni, lecz już znamionami śmierci
naznaczona, widoczna była z dala, odbijając białością od
szkarłatnej, kwiecistej szaty wierzchniej i liliowego giezła z
lśniącego jedwabiu, w jakie mąż przybrać ją polecił, choć pochować
się kazała w ciemnej sukni, jaką od kilku lat nosiła. Reszta
kościoła tonęła jeszcze w cieniu: światła przy głównym ołtarzu
dopiero zapalano.
Jordan, powitawszy księcia, do zakrystii się udał. Mieszko zaś
podszedł do ustawionego przy marach klęcznika, ukląkł i po chwili
twarz dłonią zasłonił. Dostojnicy stanęli z tyłu o parę kroków i
chwilowa cisza zapanowała w kościele, jeno z pola dochodził głuchy
szmer tłumów.
Wraz jednak wyszedł Jordan w licznej asyście duchownych i
rozpoczęło się nabożeństwo.
Mieszko zatopił się w myślach czy modlitwie tak, że nie słyszał za
sobą szmeru, jaki podniósł się po chwili, ani odgłosu zbliżających
się lekkich kroków, które zatrzymały się tuż koło niego. Dopiero
gdy Jordan, ukończywszy modlitwy, na czele duchowieństwa podszedł
ku marom, intonując podchwyconą zaraz przez duchownych ponurą
pieśń, książę podniósł głowę
|
WÄ
tki
|