ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Maxi odsunęła się o krok i z nadzieją patrzyła mu w oczy.
- Próbowałaś dzwonić do kogoś z jego rodziny?
- Oni...oni... nie odzywają się do mnie - wyjąkała Maxi i opuściła wzrok.
- Aha.
Bob usiadł w fotelu Saxa, za jego biurkiem, i sięgnął po jego notes. Co za fotel! Świetnie się w nim siedziało! Znalazł telefon Marsha i wykręcił numer. Odczekał co najmniej dwadzieścia sygnałów. Nic. Żadnej odpowiedzi.
Postanowił zadzwonić do jego rodziców.
- Halo? - odezwał się po chwili podejrzliwy kobiecy głos.
- Dzień dobry, czy to pani Lainson? Mówi Bob Andrews z agencji Rock-Plus. Czy mógłbym rozmawiać z Marshem?
- Marsh ma własne mieszkanie.
- Już tam telefonowałem. Nikt nie odpowiada.
- Może jest u brata - i kobieta odwiesiła słuchawkę.
Bob znalazł numer Franka Lainsona w książce telefonicznej.
- Halo? - na szczęście ktoś był w domu.
- Frank? To ty? Tu Bob Andrews z Rock-Plus. Mogę porozmawiać z Marshem?
- Pewnie. Jeśli pójdziesz do Szpitala Centralnego.
- Do szpitala? - krzyknął Bob.
Maxi osunęła się na krzesło.
- Jest tam od wczoraj.
- Co się stało?
- Lepiej sam go spytaj - odpowiedział Frank.
Osłupiały Bob z trudem wyjąkał do telefonu słowa pożegnania. Patrzyli na siebie z Maxi przerażonym wzrokiem.
- Jedziemy! - powiedział w końcu.
- Wiedziałam - zatkała Maxi. - Wiedziałam, że stało się coś strasznego.
Dopiero następnego dnia rano Pete opowiedział Jupiterowi o nocnych wydarzeniach na rondzie. Jechali do pracy do Galactic Sound.
- Hmm - zamyślił się Jupe. - Wszystko wskazuje na to, że znaleźliśmy się w środku wojny gangów.
- Wojna gangów?! - oniemiał na chwilę Pete. - Ale żaden z tych facetów nie chodzi w skórze, nie nosi kastetów ani nic z tych rzeczy.
- Nie mówię o gangach ulicznych! Mam na myśli gangi piratów płytowych.
- To ma sens - odpowiedział Pete po chwili namysłu. - I co z tym zrobimy?
- To, co zawsze. Musimy ich wyśledzić.
- Trzeba dobrze zacierać ślady, bo podziurawią nas jak sita. Nie mam na to najmniejszej ochoty - mruknął Pete.
- Racja. Nikt w Galactic nie ma prawa domyślić się, kim jesteśmy. Tam każdy może być związany z piratami.
Dojeżdżali właśnie do siedziby firmy - imponującego siedmiopiętrowego budynku ze szkła i stali. Wielka złota płyta wieńcząca dach musiała być widoczna z odległości wielu kilometrów.
Oczekiwał ich Johnny MacTavish, prawdziwy goniec Ernesta Lary. Johnny był zabawnym blondynem z mnóstwem piegów i wielkimi, kościstymi dłońmi. Miał oprowadzić ich po całej wytwórni. Zaczęli od biur. Obejrzeli dział sprzedaży i dystrybucji, marketingu, reklamy... Zapamiętali głównie grube dywany na korytarzach i ubranych według najnowszej mody ludzi, którzy zaaferowani biegali tu i tam.
- Pracuje u nas ponad trzysta osób - wyjaśnił Johnny.
Zjechali właśnie do podziemi, gdzie sortowano pocztę. Na stole piętrzyły się stosy kopert. Obok nich stała wielka torba na listy.
- Do tego pokoju dociera cała poczta - ciągnął Johnny. - I ta z zewnątrz, i wewnętrzna. Listy od fanów też. Popatrzcie, ta góra jest do Jakea Bultona z Odrażających Odgłosów Śmierci. Tamta - do Oddziału Wściekłych Kotów. Przekazujemy im wszystko.
- Zawsze się zastanawiałem, dokąd trafiają listy od fanów - zaśmiał się Pete.
- Ten pokój to twoja kwatera główna, Pete - powiedział Johnny. - Nieźle się nabiegasz, bracie. Wiem, co mówię. Będziesz musiał biegać naprawdę szybko.
- Pete to lubi - uspokoił Johnnyego Jupiter, nie zważając na osłupiałą minę Petea. - A co masz dla mnie?
- Pan Lara postanowił, że będziesz pracował na górze, z technikami.
- Ja tu sobie będę zdzierał podeszwy i roznosił pocztę - mruknął Pete, kiedy Johnny odszedł powiedzieć kolegom dzień dobry - a ty będziesz siedział na górze z gwiazdami.
- Los tak chciał - odszepnął Jupe.
Następnym punktem programu była wizyta w głównym foyer, które mieściło się na drugim piętrze.
- No, no - gwizdnął Pete na widok marmurów, kryształowych luster od ściany do ściany, okuć z wypolerowanego na błysk brązu i wielkich palm zdobiących wnętrze.
- Tu przyjmujemy artystów, który przychodzą na nagrania - wyjaśnił Johnny.
- Bardzo... imponujące otoczenie - Jupiter był pod wrażeniem.
- Rozumiem, co masz na myśli - roześmiał się Johnny i poprowadził ich korytarzem, którego ściany obwieszone były fotosami artystów, własnoręcznie przez nich podpisanymi.
Z boku ciągnął się rząd oszklonych pokojów oraz zwykłych, biurowych drzwi do jakichś pomieszczeń.
- Tam pracują inżynierowie dźwięku i technicy od nagrań - Johnny pospieszył z wyjaśnieniami. - Zasadą Galactic jest, że wszystko robi się na miejscu - nagrania, montaż i kopiowanie.
- O rany! Przecież to Autostrada do Los Angeles! Ależ ci faceci umieją grać! - Pete stanął przed szklaną ścianą.
Po drugiej stronie szyby trzej muzycy ubrani w skórę od stóp do głów wykrzykiwali coś do mikrofonów, podrygując rytmicznie.
- Nic nie słychać! - powiedział Pete zaskoczony.
- Studia nagraniowe są dźwiękoszczelne - nie wytrzymał Jupe, a Johnny tylko skinął głową.
Przez chwilę przyglądali się nagraniu.
- Słyszałem, że Barbarzyńcy wydadzą lada moment jakiś superalbum - Jupe starał się, żeby ta uwaga brzmiała naturalnie.
- Dobrze słyszałeś. Mank Rivers pracuje właśnie nad tym jak szalony - i Johnny wprowadził ich do niewielkiego pokoju, przylegającego do następnego, pustego teraz studia.
Pete obejrzał się nerwowo, kiedy drzwi zamknęły się za nimi z cichym kliknięciem. Wewnątrz, na półokrągłym stole i ograniczającej go pionowej ściance, znajdowało się mnóstwo przycisków, wyłączników i guzików, które świeciły różnymi kolorami
|
WÄ
tki
|