ďťż

Miał przed sobą plecy Madelyne...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zobaczył, jak sztywnieją jej ramiona, gdy odrzucił kołdrę i wszedł do łóżka. Odwrócił się, zdusił płomień świecy, po czym ziewnął przeciągle. Jeśli Madelyne go obserwuje, powinna wiedzieć, że ziewnięcie jest ewidentnym kłamstwem. Jego podniecenie było oczywiste nawet dla kogoś tak naiwnego jak jego struchlała ze strachu żona. Miała to być długa noc. — Madelyne. Nienawidziła sposobu, w jaki wymawiał jej imię, gdy był na mą zirytowany. Zawsze przeciągał ostatnią sylabę, aż w końcu odnosiło się wrażenie, że jej imię brzmiało „Lane”. — Nie mam na imię Lane — wymamrotała. — Chodź do łóżka. — Nie jestem zmęczona. — Była to głupia uwaga, ale Madelyne była zbyt przestraszona by odpowiadać mądrze. Powinna była lepiej przysłuchiwać się opowieściom Marty. Teraz było na to za późno. O Boże, miała uczucie, że zaraz zwymiotuje. A czyż nie będzie to upokarzające — pozbyć się obiadu w jego obecności? Ta myśl sprawiła, że skurczył się jej żołądek. Bała się coraz bardziej. — Nie wiem, co mam robić. Jej przepełniony niepokojem szept rozdarł mu serce. — Madelyne, czy pamiętasz pierwszą noc, jaką spędziliśmy razem w moim namiocie? — zapytał. Jego głos brzmiał cicho, ochryple. Madelyne pomyślała że może Duncan próbuje ją uspokoić. — Owej nocy obiecałem ci, że nigdy nie wezmę cię siłą. A czy w jakiejkolwiek sprawie złamałem dane ci słowo? — zapytał. — Skąd mam wiedzieć? — odparła. — Nigdy nie dałeś mi żadnego słowa. — Odwróciła się, żeby zobaczyć, czy Duncan nie zamierza jej objąć. Był to błąd, bo Duncan nie zadał sobie trudu, by się okryć. Był całkowicie nagi. Madelyne schwyciła koc i rzuciła na mego. — Zakryj się, Duncanie. To nie przystoi, bym oglądała twoje... nogi. Ponownie się zarumieniła. Duncan nie wiedział, jak długo jeszcze zdoła utrzymać tę nonszalancką pozę. — Pragnę cię, Madelyne. ale pragnę cię chętną. Chcę, żebyś o mnie błagała, nawet gdyby miało to trwać całą noc. — Ja nigdy nie błagam. — Będziesz. Madelyne wpatrywała się w oczy Duncana, próbując odgadnąć, czy usiłuje ją oszukać. Wyraz jego twarzy nic jej nie powiedział o jego odczuciach. Zagryzła dolną wargę i zatroskała się. — Obiecujesz mi? — zapytała w końcu. — Naprawdę nie będziesz mnie zmuszał? Skinął głową. Postanowił, że jutro jej pokaże, iż nie wolno jej w taki sposób podważać jego zdania. Jedynie dzisiejszej nocy pozwoli jej na to wykroczenie. — Ufam ci — szepnęła. — To dziwne, jednak myślę, że zawsze ci ufałam. — Wiem. Uśmiechnęła się słysząc to jego aroganckie stwierdzenie. Potem westchnęła z ulgą. Znowu poczuła się bezpieczna. — Ponieważ nie pozwoliłeś mi zabrać żadnego nocnego stroju, będę musiała skorzystać z jednej z twoich koszul — powiedziała. Nie zaczekała na jego przyzwolenie. Podeszła do skrzyni, otwarła wieko i grzebała w ubraniach, aż znalazła jakąś koszulę. Nie wiedziała, czy Duncan ją obserwuje, więc stała odwrócona do niego tyłem, kiedy zdejmowała suknię i wkładała jego koszulę. Sięgała jej prawie do kolan. Madelyne pospiesznie wśliznęła się pod kołdrę. Pewnie dlatego właśnie przypadkowo otarła się o Duncana. Nieskończenie długi czas zajęło jej otulanie się kołdrami, tak żeby w końcu było jej wygodnie. Uważała za niestosowne dotykanie Duncana, chciała jednak przybliżyć się na tyle, by choć trochę poczuć jego ciepło. W końcu umościła się. Westchnęła. Miała nadzieję, że Duncan zmęczył się jej wierceniem. Po prawdzie pragnęła, by ją objął i przyciągnął do siebie. Na Boga, nawykła do tego i już to polubiła. Zawsze kończyło się na tym, że tuliła się do niego — było jej wtedy ciepło i czuła się bezpiecznie. I niemal kochana. Było to urojeniem, ale przecież wolno jej było udawać. To przecież nie grzech. Duncan nie miał pojęcia, jakie myśli chodziły Madelyne po głowie. Znacznie dłużej, niż się spodziewał, zabrało mu samo zmuszenie jej, by weszła do łóżka. Jego conocny rytuał pływania w zamarzającym jeziorze był mizernym wyczynem w porównaniu z próbą, jakiej teraz był poddawany. Jednakże nagroda warta była tej męki. Z tą myślą Duncan odwrócił się na bok. Podpierając głowę na łokciu, spojrzał na żonę. Ze zdziwieniem stwierdził, że wpatruje się w niego, bo prawdę rzekłszy spodziewał się, że chowa się pod kołdrami. — Dobranoc. Duncanie — szepnęła, obdarzając go jeszcze jednym uśmiechem. Duncan pragnął czegoś więcej, znacznie więcej. — Pocałuj mnie na dobranoc, żono. Ton jego głosu byt arogancki, nie wyprowadził jednak Madelyne z równowagi
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.