ďťż

Licz pan na mnie, gdy zajdzie potrzeba i coś tam postanowicie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Proszę tylko o słówko. Kiedy człowiek dosięgnie mety, w której się koniec życia zbiega z początkiem, kiedy go – chociaż to rzecz wcale dogodna – wożą jak niemowlę w wózku, miło mu przyczynić się do czyjegoś szczęścia lub spokoju. I nie o sobie to tylko mówię – dodał. – Myślę, widzi pan, że wszyscy pomału zbliżamy się do kresu życia, bez względu na wiek starszy czy młodszy, ponieważ czas nie zatrzymuje się w biegu. Trzeba tedy korzystać z każdej nadarzającej się sposobności, a wtenczas nabierzemy prawa do zadowolenia ze wszystkiego, co nas spotyka. Otrząsnął popiół z fajki kładąc ją przy sobie. – Pozostaje jeszcze – mówił pocierając ręce – ten narzeczony Emilki. Najpoczciwszy w całym mieście chłopiec! Zachodzi tu do mnie -wieczorami, to na gawędkę, to znów żeby mi poczytać. Poczciwy chłopak Całe jego życie jest jednym pasmem poczciwości. – Przybyłem właśnie, by widzieć się z nim – rzekłem. – Doprawdy? – zawołał. – Kłaniaj się mu pan ode mnie. Minnie i Jorama nie ma w domu, są na wieczorynce. Żałować będą, że nie mieli zaszczytu widzieć pana! Minnie rzadko kiedy dom opuszcza – „dla ojca”, jak mówi. Dziś namówiłem ją grożąc, że jeśli zostanie, położę się przed zachodem słońca. Tak to Joram i ona poszli na wieczorynkę. Śmiał się zadowolony; uściskałem mu dłoń życząc dobrej nocy. – Chwilkę – zawołał. – Nie puszczę pana, nie pokazawszy mu mego słonia! Ho, ho! Nie widziałeś pan nic podobnego! Mini! Mini! – Po chwili do sklepu wbiegło ładne, świeże dziewczę o rozpuszczonych, falujących włosach. – Oto mój słoń – śmiał się pan Omer pieszcząc wnuczkę. – Dalej, duszko! Dziewczę otwarło drzwi do przyległego, znanego mi niegdyś bawialnego pokoju – zmieniono go teraz na sypialny pokój pana Omera – po czym potrząsając włosami skryło się za poręczą fotela dziadka. – Słonie bodą, gdy chcą coś podnieść – objaśnił śmiejąc się pan Omer. – No, słoniu mój! Raz, dwa, trzy! 159 Fotel obrócił się i nie zawadzając o nic potoczył do przyległego pokoju ku największemu zadowoleniu chorego. Oglądał się na mnie z prawdziwym triumfem. Powałęsałem się trochę po znanych mi ulicach, po czym skierowałem kroki ku mieszkaniu Hama, Peggotty zamieszkała z bratankiem, dom swój wraz z koniem i wózkiem odstępując spadkobiercom Barkisa. Ręczyłbym, że jest to ten sam powolny rumak. W małej, czystej kuchence zastałem ich wszystkich, łącznie z panią Gummidge, przyprowadzoną z łodzi przez samego pana Peggotty, gdyż wątpię, czy kto inny zdołałby ją skłonić do opuszczenia stanowiska. Pan Peggotty opowiedział już im snadź wszystko, gdyż pani Gummidge i Peggotty ocierały fartuchami oczy, a Ham wyszedł był na dwór. Wrócił niebawem. ciesząc się mym przybyciem. Sądzę istotnie, że bytność moja dnia tego wśród nich wszystkim im była po sercu. Siląc się na wesołość, rozmawialiśmy o szansach na wzbogacenie się, jakie ma pan Peggotty tam za morzami, o ciekawych opisach, jakimi będą przepełnione jego listy. Nie wspominaliśmy imienia Emilki, chociaż rozmowa nieraz dokoła niej krążyła. Ham zdawał się najpogodniejszy spośród nas. Lecz Peggotty, odprowadzając mnie do małej izdebki, w której na półce spoczywała księga z krokodylami, powiedziała mi, że się rana jego serca nie zabliźniła. Spokój to był pozorny. Pracował nad siły, a czasem wieczorami wspominał przeszłość, życie w lodzi, mówił o Emilce, gdy była dzieckiem, nie wspominał o niej tylko nigdy jako o kobiecie. Zdawało mi się jednak, że Ham chce pomówić ze mną na osobności. Postanowiłem wyjść nazajutrz na jego spotkanie, gdy wracać będzie z roboty. Postanowiwszy to, zasnąłem. Nocy tej, po raz pierwszy od dawna, świeca nie paliła się w oknie, pan Peggotty bujał się w swym hamaku w starej łodzi, a wiatry jak dawniej kołysały go do snu. Cały dzień następny zajęty był porządkowaniem domostwa. Pakował i wysyłał do Londynu przedmioty, które mu mogły być potrzebne, inne przeznaczał na sprzedaż, inne znów zostawiał pani Gummidge. Ta ostatnia pozostawała z nim dzień cały. Pod wieczór, pragnąc raz jeszcze zwiedzić te miejsca, udałem się tam, urządzając się tak jednak, by przedtem jeszcze spotkać Hama. Wiedziałem, gdzie pracuje, i w tamtą udałem się stronę. Spotkaliśmy się na nadbrzeżnych piaskach i szliśmy razem. Nie myliłem się, miał mi istotnie coś do powiedzenia i zaledwieśmy uszli kilkadziesiąt kroków, zagadnął nie podnosząc oczu: – Czy ją panicz widział? – Chwilę – odrzekłem. – Zemdloną. – A jak panicz myśli, czy ja mam ją widzieć? – spytał. – Może za ciężką próbą byłoby to dla niej – odrzekłem. – Właśnie tak myślałem: ciężką, za ciężką...! – Lecz – ozwałem się łagodnie – jeśli chcesz, abym jej co od ciebie powiedział lub napisał, jeśli mi co dla niej zlecisz, wierz mi, prośbę twą wiernie spełnię. – Wiem to, paniczu! – odparł. – Istotnie chcę jej coś powiedzieć lub napisać. – Słucham. Szliśmy chwil kilka w milczeniu. – To, że jej przebaczam – począł. – Nie, nie że ja przebaczam, lecz proszę, by mnie przebaczyła, żem się jej narzucał z uczuciami mymi. Sądzę, paniczu, że jeślibym się jej nie narzucał, nie oświadczał, zachowałaby dla mnie siostrzane uczucia, ufałaby mi, zwierzyła się, uratowałbym ją wówczas może. Ścisnąłem mu dłoń. – Czy to jej tylko mam powiedzieć? – spytałem. – Jeszcze coś – rzekł i zamilkł. 160 Duży kawał uszliśmy w milczeniu, a gdy zaczął mówić, głos jego był stłumiony. Mówił powoli, cicho, lecz wyraźnie, zatrzymywał się często. – Kochałem ją, kocham jej wspomnienie. Teraz szczęściem byłoby dla mnie zapomnieć o niej, lecz wiem, że tego nie potrafię. Ale pan, paniczu, będąc tak uczonym, znajdziesz może sposób, by wmówić w nią, że... że nie bardzo głęboka ta rana... Przejdzie i choć ją kocham, żałuję; ale ona się tym nie powinna martwić ani też sobie wyrzucać. Niech jej panicz powie wszystko, co może ulgę jej przynieść, tylko niech wie, że nigdy się już nie ożenię, nikt jej nigdy w sercu mym nie zastąpi. Niech jej panicz to powie, a i to, że się modlę za nią codziennie. Z prawdziwym współczuciem ścisnąłem męską jego dłoń, upewniając, że wypełnię to zlecenie. – Dziękuję paniczowi – rzekł. – Dziękuję, że panicz chciał mnie widzieć, że towarzyszył staremu
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.