ďťż

Leżały tam worki ze zbożem i Myrddin zbudował z nich mary, na których złożył krewnych...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Julię położył na samym szczycie. Potem odszukał hubkę i krzesiwo, przy pomocy których podpalił żałobny stos. Nie miał bowiem sił, by sprawić krewnym godny pochówek, a nie chciał ich pozostawić na pożarcie sępom. Gdy ogień już płonął, Myrddin zebrał trochę spleśniałego chleba, kawałek nadgryzionego przez myszy sera i butelkę, którą miał zamiar napełnić wodą ze źródła. Nie patrzył więcej na wznoszące się ku niebu płomienie. Oto odchodzi cała jego przeszłość. Nie pozostał żaden ślad dzieciństwa, jedynie wola wykonania rozkazów, które otrzymał w jaskini. Odjechał więc Myrddin w stronę wschodzącego słońca, gdzie zbierały się ciężkie chmury. Oddychał głęboko, usiłując wyrzucić z płuc zapach siedziby klanu, podobnie jak starał się zamknąć umysł przed obrazami, które tam zastał. Podążał naprzód nawet w deszczu, przyjmując taką kąpiel z radością, jako piękny dar natury tak bardzo kontrastujący z ohydą ludzkich czynów. Myślał o historii opowiedzianej przez zwierciadło. Czy to możliwe, że człowiek żył w pokoju i posiadał wiedzę pozwalającą na jego zachowanie? Jeśli to prawda, a nie ma powodów, by w to wątpić, to Myrddin byłby szczęśliwy, gdyby mógł przyczynić się do powrotu tej złotej epoki. Poczuł głęboką nienawiść. Nie do tych, którzy dokonali pogromu w siedzibie klanu, bo taka była istota najazdów. Jego umysł złościł się raczej na tych Innych, którzy przybyli z gwiazd i posiadali potęgę, jakiej nie potrafił sobie nawet wyobrazić, i którzy odmawiali człowiekowi prawa do wiedzy, chcąc uczynić zeń nieokrzesaną bestię. Czy Nieprzyjaciele byli zazdrośni o tych, którzy wybrali ziemską drogę? A może kierował nimi strach? Może przewidzieli, że ludzkość pod jakimś względem jest ich wrogiem, jak dziki kot i pies gończy od chwili przyjścia na świat są naturalnymi wrogami? Jeżeli tak było, to jaka ludzka cecha mogła obudzić tak wielki strach wśród potężnych opiekunów? Myrddin chciałby zadać wszystkie te pytania zwierciadłu. Uczyni to, gdy wróci. Gdy wróci...? Powinien porzucić takie myśli i skoncentrować się na zaplanowaniu takiej trasy, która uniemożliwiałaby wszelki pościg. Ponieważ nie posiada żadnego doświadczenia w ucieczkach, musi być szczególnie ostrożny. Omijał więc wszystkie osady z wyjątkiem opuszczonych dawno temu ruin. W jednej z takich opuszczonych wiosek spędził dwie noce bez ognia i światła, zachwycając się budynkiem, który wciąż nosił ślady takich udogodnień, jakich nie znano w jego klanie. Na szczęście znał już las na tyle, że udało mu się schwytać królika i zestrzelić kaczkę celnym strzałem z procy. Zjadł mięso na surowo. Zmuszał się do takich okropnych posiłków, gdyż nie miał odwagi palić ognia. Przez całą drogę nie opuszczał go strach, że ktoś mógłby go śledzić. Dwa razy ukrył się głęboko w krzakach, gdy drogą zdążały grupy jeźdźców. Owinął wówczas szczelnie końską głowę swoją peleryną, by stłumić najmniejsze rżenie. Myślał, że to rekruci, podążają za Ambrosiusem. Nie miał jednak pewności, a rozsądek nakazywał unikać wojowników. Wreszcie, z uczuciem ostrego głodu w żołądku i ciążącego mu niepokoju, Myrddin doszedł do rozległej równiny i ujrzał przed sobą wielkie stojące głazy jakby ułożone ręką tajemniczego olbrzyma. Było to Miejsce Słońca. V Myrddin opatulił się w swoją pelerynę. Po dachu prostej chaty spływał deszcz, a wewnątrz buzował ogień. Chłopiec trzymał w dłoniach drewnianą miskę parującej, przyprawionej ziołami zupy z królika. Funkcję drzwi pełniła tylko zasłona, którą miotały podmuchy wiatru. Chłopiec padał z wyczerpania, wciąż był zbyt zmęczony, by cokolwiek jeść, choć zapach pożywienia powodował obfity napływ śliny do ust. Lugaid nie przerywał milczenia. Siedział na ziemi, obracając w palcach fałdy poszarzałej tuniki, postrzępionej i w wielu miejscach nieudolnie łatanej. Ten, który kiedyś zajmował honorowe miejsce w siedzibie klanu, teraz wyglądał jak żebrak. Nie było jednak żebraczego skomlenia w jego głosie, a oczy, którymi spoglądał na Myrddina, były pogodne i bystre. - Zjedz i wyśpij się - powiedział Druid. - Tutaj nic ci nie grozi. - Skąd wiesz, że coś może mi grozić? - Myrddin przełknął łyk zupy, którą zaczerpnął drewnianą łyżką. - A skąd wiedziałem, że przyjdziesz? - odrzekł Lugaid. - Bogowie dają ludziom sposoby, jeśli ludzie potrafią je wykorzystać. Czy ty sam nie przewidziałeś naszego spotkania? Myrddin, wspomniawszy swój sen, przytaknął: - Śniło mi się... Lugaid wzruszył ramionami. - Kto wie, czym jest sen. To równie dobrze może być nadawana lub otrzymywana wiadomość. Sądzę - dodał powoli - że już dowiedziałeś się bardzo wiele, Synu Obcego. - Dowiedziałem się... - Myrddin znowu zaczerpnął zupy. Chciał opowiedzieć wszystko, co się z nim działo w ukrytej jaskini, lecz wciąż obowiązywała go tajemnica. Może nigdy nie będzie mógł podzielić się swymi odkryciami z nikim na Ziemi. - Dowiedziałem się, co sprowadziło mnie tutaj. Mam tu zadanie do wykonania. - Nic nie przeszkodziło mu w powiedzeniu aż tyle. - To też wiedziałem. Lecz nie musisz tego zaczynać już teraz. Po posiłku wyśpij się, bo odpoczynek też jest ci potrzebny. Sen Myrddina na liściach i skórach był spokojny, bez gróźb i koszmarów. Gdy się obudził, było już po deszczu, a po jego twarzy błąkały się promienie słońca. Przez odsłonięte drzwi do środka zaglądał dzień. Poprzez drzwi chłopiec zauważył niektóre ze stojących w dwóch kręgach głazów. Były one bardziej niezwykłe niż jakakolwiek starożytna budowla wzniesiona przez ludzi, łącznie z tymi opuszczonymi miejscami, w których ukrywał się w drodze tutaj. Między dwoma kamieniami poruszyła się postać w białej szacie. Gdy podeszła bliżej, Myrddin rozpoznał Lugaida
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.