ďťż

Kapitan Anthony — o ile mogłem się dowiedzieć od małego pana Fyne — miał też jak najlepsze chęci...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Byliśmy wszyscy przepełnieni najszlachetniejszymi uczuciami i intencjami, o ile takie wzniosłe słowa można zastosować do skromnych postaci bohaterów tej opowieści. A morze dawało im samotne schronienie, wolne od wszelkich ziemskich, małostkowych podszeptów. Miałem się więc czemu dziwić. Mam nadzieję, że Powell wybaczył mi uśmiech, na jaki sobie wówczas pozwoliłem, o ile go w ogóle dostrzegł. Światło w kabinie jego małego kutra było niepewne i niepewny był też mój uśmiech. Niepewny i przelotny. Życie tej dziewczyny przedstawiało mi się jako tragikomedia, najsmutniejsza rzecz na tym świecie, przechodząca od szczerego śmiechu do niepowstrzymanych łez. Tak, były to najsmutniejsze i najpospolitsze zdarzenia i może dlatego, że pospolite, tym bardziej zasługujące na całą naszą litość. Czysto ludzka natura zdolna jest do liryzmu, lecz nie do abstrakcji. Nic tak nie ułatwia jej zrozumienia, jak wniknięcie w rozumne powiązanie charakterów i faktów. Zaczynając od postaci Flory de Barral i opierając się na moich wspomnieniach, pewien jestem, że musiała być bierna, gdyż z konieczności rolą kobiety jest oczekiwać na los, jaki ma jej przypaść; tylko niektóre i to nie najinteligentniejsze ukrywają tę bierność pod pozorami aktywności. Flora de Barral nie była wyjątkowo inteligentna, ale była na wskroś kobieca. Byłaby bierna (co nie znaczy, by miała w sobie mało życia) w okolicznościach, w których sam fakt jej kobiecości nadawałby jej tajemne i wielkie znaczenie. I byłaby wytrwała, a to stanowi istotę widomej i dotykalnej potęgi kobiecej. Tego byłem pewien. Czyż Flora nie okazała się już wytrwałą? Istotnie, prawdą jest, że zarodki zguby czyhają na nas, zwykłych śmiertelników, nawet u samego źródła naszej siły i że możemy zginąć zarówno z nadmiaru wytrwałości, jak i z jej braku. Taki był bieg moich myśli. Zadumałem się także nad pierwszym mym spotkaniem z nią — gdy bawiła się myślą o rzuceniu się w przepaść czy też może poważnie się nad nią zastanawiała. Lecz nie zapytałem z niepokojem Powella, co się w końcu stało z panią Anthony. Pozwoliłem mu to opowiedzieć po swojemu, czując, że bez względu na to, jak dziwne fakty mi wyjawi, zawsze będę wiedział więcej, niż on kiedykolwiek wiedział czy się domyślał… Marlow zamilkł na dłuższy czas, jak gdyby niepewny, czy nie powiedział czegoś przekraczającego moją zdolność rozumienia. Rozmyślnie nie zrobiłem żadnego gestu. — Zrozumiałeś? — zapytał. — Doskonale — odparłem. — Jesteś specjalistą od zagmatwanych kwestii psychologicznych. Ta historia przypomina mi powieści o czerwonoskórych, w których dzielni dzicy porywają dziewczynę, a szlachetny traper dzięki swemu niezwykłemu doświadczeniu idzie za śladami i odczytuje jej dzieje z odcisku stopy, ze złamanej gałązki, ze zgubionej po drodze ozdoby. Lubiłem zawsze takie powieści. Mów dalej. Marlow uśmiechnął się pobłażliwie z moich żartów. — Nie jest to właściwie powieść dla młodzieży — rzekł. — Ale będę opowiadał dalej. Siadów, jak je nazywasz, nie było dużo, miały natomiast duże znaczenie, i gdy Powell dowiedział się (bo w pewnej chwili poczułem, że powinienem mu to powiedzieć), że znałem panią Anthony przed jej zamążpójściem i że byłem do pewnego stopnia jej powiernikiem… Gdyż nie możesz zaprzeczyć, że do pewnego stopnia… Powiedzmy, że miałem wgląd… Młoda dziewczyna, jak wiesz, jest czymś w rodzaju świątyni. Przechodząc koło niej zastanawiasz się, jakie tajemnicze obrzędy odprawiają tam wierni, jakie odmawiają modlitwy, jakie miewają wizje. Uprzywilejowany mężczyzna, kochanek czy mąż, któremu wręczono klucz do tego sanktuarium, nie zawsze umie go użyć. Ja sam, choć się o to nie upominałem ani na to nie zasłużyłem, na skutek zwykłego przypadku miałem sposobność zajrzeć przez na wpół uchylone drzwi: ujrzałem tam najsmutniejszą profanację, zgaszony blask młodości; duch jej, nie spodlony wprawdzie ani nie otępiały, ale jakby oszołomiony nieuzasadnionym okrucieństwem, drżał w poczuciu swej bezradności. Utraciwszy zaufanie do siebie dziewczyna — wobec trudności materialnych i moralnych — zdobyła się na pełną rezygnacji beztroskę i posępną nieczułość (a to wszystko było proste, nieomal naiwne). Bierne cierpienie istoty, której się nie powodzi! Zastanawiałem się, czy nie nadszedł jeszcze kres jej nieszczęść? Nieszczęść, które są jakby wyrazem nienawiści niewidzialnych potęg, dotkliwej i krzywdzącej, a ujawniającej się poprzez czyny ludzkie. Powell, jak łatwo możesz sobie wyobrazić, szeroko otworzył oczy usłyszawszy moje oświadczenie. Ale był jeszcze przejęty wspomnieniami swoich przeżyć na „Ferndale” i zdumiony tym, że w tak niezwykły sposób zamieszany został w te sprawy tylko dlatego, iż nosił to samo nazwisko co pewien kapitan w Biurze Żeglugi. Toteż każdy inny zbieg okoliczności, choćby jak najbardziej nieprawdopodobny, nie wydawał mu się dziwny. To zdumiewające wydarzenie nie schodziło mu z myśli i wciąż mu się zdawało, że dostał się na statek podstępem. Było to dla niego tak nieprzyjemne uczucie, że miał ochotę przełamać onieśmielającą obojętność kapitana. Chciał zrzucić ten ciężar ze swych piersi. Myślę, że w tym wypadku młodość jego bardzo mu dopomogła. Och, tak! Młodość jest potęgą. Nawet kapitan Anthony zwrócił na nią uwagę, jak gdyby sam widok czegoś niesplamionego, nieustraszonego, niezatwardziałego w cierpieniach działał na niego pokrzepiająco. A może pociągnął go widok tej nowej twarzy na pokładzie statku, gdzie od lat patrzył na tych samych ludzi? Nie wiem, czy pewnego dnia rzucił jakieś słowo swojemu nowemu oficerowi, czy też po prostu spojrzał tylko na niego, dość że Powell skorzystał z pierwszej okazji. Kapitan zdziwił się i przerwawszy swoją nie kończącą się, szybką wędrówkę, wysłuchał go, rozjaśnił czoło i zaśmiał się krótko. „Ach! Tak się ta sprawa przedstawia! I pan uważał, że musi mi to wyjaśnić.” „Tak, panie kapitanie.” „To nie ma znaczenia, w jaki sposób pan się dostał na statek — rzekł Anthony
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.