ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Za nimi wielka mnogość ziemianek, ziemianów,
Ludzi różnego wieku, rozmaitych stanów,
Kupców, swarnych przekupek, opojów, kramarzów,
Między którymi dwóch też przybyło księgarzów.
Słowem mówiąc, na odpust tak wielki, tak rzadki,
Dość się panów zjechało i wiele czeladki.
Już się sproszone zinąd mnichy i kanony,
Jedni na mszę gotują, drudzy na ambony.
Już się ciekawsza niźli nabożna gromada
Wali w kościół i ławki najpierwsze zasiada,
Gdy przez cmentarz spiesząc się pleban do kościoła,
Ujrzy w nim organistę. A tuś mi! zawoła
Tyś to jest, co do złości łączący odwagę
Tak znacznąś mej godności uczynił zniewagę,
I jeszcze po tej zbrodni śmiesz mi włazić w oczy!
Zaraz ja cię! Wnet kniemu z impetem przyskoczy.
Strwożył się tym zapędem pan Grzegorz zmieszany,
Umyka się, by tyłem gdzie przyparł do ściany,
I takie gdy z szybkością wciąż czyni cofanie,
Trafiło się, że stanął przy księgarzu Janie.
Dopadł go tam ksiądz pleban, lecz nim doń przyskoczył,
Tak go rżnął brewijarzem, że aż się potoczył.
Zmieszany przywitaniem takim organista,
Z łatwości, co pod ręką mógł ją mieć, korzysta,
A pewną plebanowi chcąc zgotować zgubę,
Oburącz porwał w gniewie swym Ateny* grube.
Cisnął je i tak mocno w głowę go uderzył,
Ze ciosem zagłuszony mój ksiądz ziemię zmierzył.
Na krzyk jego bolesny, na wrzask i lamenta,
Porzuciła ornaty i mszę zgraja święta*,
A małe uchyliwszy zakrystyji drzwiczki,
Spieszno biegła na miejsce stoczonej potyczki.
Zaraz się organisty przyjaciele zbiegli,
Skoro na placu księży gromadę postrzegli;
Wielka się między nimi zatem bitwa wszczyna:
Temu oczy podbiła zwycięska Janina*;
Ten ogłuszony upadł i ledwie nie kona,
Wziąwszy w łeb tłumaczeniem Rozmów Focyjona*;
Najpierwej altarzyście zgruchotano kości
Zbawiennym Tylkowskiego stolikiem mądrości*
I tobą podproboszczy zadał raz niezmierny,
Koloandrze kochanej Leonildzie wierny!*
Wieleż to ksiąg, pierwszy raz z pyłu wydobytych,
Do bitwy tak zażartej było tam zażytych!
Jan ma Wiankiem różanym* nos srodze podbity,
Tego zranił Do Nieba gościniec ukryty*.
Darmo księgarz troskliwy, nierad takim gościom,
Tym się pragnie opierać gotyckim wściekłościom,
Ledwie na ich zażartość i księgi wystarczą:
Bartek podproboszczego zwalił Królestw tarczą*;
Ten, lubo ciosem takim mocno był dotknięty,
Rzucił nań, ale słabo, ubogie Natręty*.
Niewiele szkodzić mogła Bartkowi broń krucha,
Chociaż, śmiały, tłustego nie umykał brzucha;
Ale go z tyłu, jeden z najbardziej zawziętych,
Ksiądz komendarz dojechał Żywotami świętych,
Lecz on, lubo stłuczony, wyszedł stąd z honorem,
Przywaliwszy obydwu ciężkim Rytmów zbiorem*.
Szwank dwu zacnych rycerzów pomieszał prałata,
Więc sam już miłosnego schwycił Fortunata*
I, ostatnie do kupy zgromadziwszy siły,
Między oczy Janowi cisnął romans miły.
Mgłą mu grubą od razu zaszły obie oczy,
Skrzepła krew już mu z wolna po żyłach się toczy,
Słowem, po strasznych nudach i ziewaniu ciężkim
Wywrócił się i zasnął twardo w błocie grzęskim.
Przypadł śpiącemu Bartek szybko na ratunek,
W przyzwoity porządnie opatrzon rynsztunek,
A mszcząc się na plebanie porwał Banialukę*
I nią mu fryzowaną wysadził perukę.
Spadła, a ksiądz ukazał spod niej łeb tak goły,
Ze się w niebie zdziwili święci i anioły,
A w jasne i glancowne wpatrując się ciemię
Mniemali, że się Słońce przeniosło na Ziemię.
Bardziej tym rozgniewany prałat i rozżarty,
Widząc się tak haniebnie z swych ozdób obdarty.
Rad by był na hultaja sprowadził pioruny;
Chciał mu ze łba swą ręką pozrywać kołtuny;
Bez uwagi, czy siły wystarczać mu będą,
Rzucił się nań, nakrywszy głowę rewerendą.
Cofnął się, baczny, na dwa kroki Bartosz w stronę
I oburącz mu w piersi cisnął Magiellonę*,
A sam zaś, do wrodzonej powracając broni,
Z pięścią począł się krzątać koło księżych skroni.
I byłby pleban nie chcąc legł tam męczennikiem,
Gdyby, bolesnym jego obudzony krzykiem,
Co po rannej gdzieś blisko odpoczywał pracy,
Nie przypadł na ratunek ociec Bonifacy.
Pieśń szósta
Rodzona siostro śmierci, wojno zapalczywa,
Prawo zbójców, których świat rycerzmi nazywa,
Zbrodniarko z skamieniałych wnętrzności spłodzona,
Wieleś ludzi do swego zagarnęła łona!
Jużem mniemał, że nasz świat opuściwszy stary
W nowymeś przedsięwzięła wybierać ofiary
I na Amerykanach wolnych i cnotliwych
Szłaś próbować dzielności twoich razów mściwych.
Ale się z dawnym rozstać nie możesz łożyskiem;
Lubym, widzę, każdy kraj dla ciebie siedliskiem;
W najspokojniejszy kącik co dzień twoje zbrodnie
Najzjadliwszej Niezgody zanoszą pochodnie;
Żaden od cię nie wolny, kiedy pleban cichy
Doznał nawet, jak są twe niebezpieczne sztychy.
Ot, by dotychczas pewnie pod stolarzem leżał,
By mu nie był bernardyn na pomoc przybieżał,
Bernardyn młody, żywo, rubaszny i śmiały,
Wart być pomiędzy dzielne liczon generały*
Choć znużony, ksiądz jednak przy takiej pomocy,
Byłby do późnej bitwę mógł przeciągnąć nocy,
Gdyby, co niecierpliwie już w kościele siedział,
Pan podstoli o tej się kłótni nie dowiedział,
A zawsze służyć swemu bliźniemu gotowy,
Nie wstrzymał zajuszonych mocą swej wymowy.
Stójcie! rzecze jaka w was zażartość uparta!
Boga się bójcie, gdy się nie lękacie czarta!
O co idzie? Skąd kłótnia? Jaka jej przyczyna?
Jak ją chcecie zakończyć i kto ją z was wszczyna?
Można znaleźć sposoby, co was mogą zgodzić;
Dajcie się tylko, proszę, trochę ułagodzić.
Niechajże się rozsądek w waszej głowie mieści,
Rzecz mi całą powiedźcie w niewielkiej słów treści.
Zaraz chciał organista ułatwić pytanie.
Ale mu odpowiedzieć nie dał pleban na nie
I sam zaczął; znowu mu przerwał organista.
Rzecz, widzę rzekł podstoli jest to oczywista,
Ze będąc rozgniewani, i w tym zamieszaniu,
Memu nie uczynicie zadosyć pytaniu,
Lecz każdy niech na moment nienawiść zagrzebie,
A tymczasem proszę was na obiad do siebie.
Po dobrej sztuce mięsa i klarownym winie
Łatwiej w was zapalczywość zapewne przeminie.
Dopiero po obiedzie, zasiadłszy do zgody,
Będziem się starać wszystkie ułatwić przeszkody.
Choć srodze rozgniewani byli i zawzięci,
Przyjęli to, mocnymi przyczyny ujęci
|
WÄ
tki
|