ďťż

Jutro rano powinieneś iść do jego domu i błagać o przebaczenie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
– Nie będę błagał! Nie jego. – Posłuchaj mnie, Roranie. Spokój w rodzinie jest wart miesiąc błagań, wiem to z doświadczenia. Spory niczego nie rozwiązują, sprawiają tylko, że wszyscy czują się nieszczęśliwi. – Sloan nienawidzi Kośćca, nie zechce ze mną rozmawiać. – Musisz jednak spróbować – odparła otwarcie Elain. – Nawet jeśli odrzuci twoje przeprosiny, przynajmniej nikt nie będzie cię winić, ze nie próbowałeś. Jeżeli kochasz Katrinę, przełknij dumę i zrób to co należy. Nie każ jej cierpieć za twoje błędy. – Dokończyła swój jabłecznik, małym kapturkiem zgasiła świecę i zostawiła Rorana siedzącego w ciemności. Minęło kilkanaście minut, nim zdołał choćby drgnąć. Wyciągnął rękę przesunął nią po kredensie, aż w końcu wymacał drzwi, po czym ruszył na górę, cały czas nie odrywając palców od rzeźbionych ścian, by utrzymać równowagę. W swoim pokoju rozebrał się szybko i padł na łóżko. Obejmując wypchaną wełną poduszkę, nasłuchiwał odgłosów rozbrzmiewających nocą w domu: skrobania i cichutkich pisków myszy na strychu, trzasków drewnianych belek stygnących w ciemności, szeptu i pieszczot wiatru na framudze okna i... i szurania stóp w korytarzu za drzwiami. Patrzył, jak haczyk nad klamką unosi się i drzwi przesuwają powoli z cichym zgrzytem protestu. Na moment zamarły, do środka wśliznęła się ciemna postać, drzwi zamknęły się i Roran poczuł falę włosów muskającą mu twarz, a także usta jak płatki róży. Westchnął. Katrina. *** Huk grzmotu wyrwał go ze snu. Światło zalało mu twarz, gdy usiłował odzyskać świadomość, niczym nurek rozpaczliwie zmierzający ku powierzchni. Uniósł powieki i ujrzał poszarpaną dziurę wybitą w drzwiach. Do środka wpadło sześciu żołnierzy, za nimi dwóch Ra’zaców, którzy zdawali się wypełniać pokój swą upiorną obecnością. Ktoś przycisnął mu miecz do szyi. Obok niego Katrina krzyknęła i naciągnęła na siebie kołdrę. – Wssstawaj – polecił Ra’zac. Roran ostrożnie podniósł się z łóżka. Serce tłukło mu się tak gwałtownie, iż miał wrażenie, że zaraz eksploduje w piersi. – Zwiążżżcie mu ręcce i przyprowadźcie. Gdy żołnierz zbliżył się ze sznurem do Rorana, Katrina znów krzyknęła i skoczyła na napastników, gryząc i drapiąc jak szalona. Jej ostre paznokcie rozdzierały skórę, strużki krwi oślepiały przeklinających w głos żołnierzy. Roran opadł na kolano, chwycił z podłogi młot, po czym dźwignął się zaparł mocno i z głośnym rykiem zamachnął nad głową. Żołnierze rzucili się na niego, próbując go pokonać samą masą; bez skutku. Skoro Katrinie groziło niebezpieczeństwo, Roran był niezwyciężony. Pod jego ciosami pękały tarcze, brygantyny i kolczugi. Bezlitosna broń miażdżyła hełmy. Dwóch mężczyzn odniosło ciężkie rany, trzech padło, by nigdy już nie wstać. Brzęk i hałas obudziły resztę gospodarstwa. Roran jak przez mgłę usłyszał dobiegające z korytarza krzyki Horsta i jego synów. Ra’zacowie zaczęli syczeć między sobą, po czym pomknęli naprzód i z nieludzką siłą chwycili Katrinę. porywając ją z podłogi i umykając na zewnątrz. – Roranie! – krzyknęła. Przyzywając na pomoc całą swą energię, Roran wypadł na zewnątrz, przebijając się pomiędzy dwoma pozostałymi przy życiu żołnierzami. Gdy znalazł się w korytarzu, ujrzał Ra’zaców wyłażących przez okno. Skoczył ku nim i uderzył drugiego w chwili, gdy ten miał zeskoczyć z parapetu. Ra’zac szarpnął się gwałtownie, chwycił w powietrzu przegub Rorana i zaklekotał radośnie. Cuchnący oddech stwora omiótł Roranowi twarz. – Tak, to ccciebie chcemy dossstać. Roran próbował się wyrwać, lecz Ra’zac nie ustępował. Wolną ręką zasypywał ciosami twarde niczym stal ramiona i głowę stwora. W rozpaczy i wściekłości chwycił rąbek kaptura Ra’zaca i pociągnął w tył, odsłaniając głowę. Spojrzała na niego upiorna, umęczona, wrzeszcząca twarz. Stwór miał lśniącą czarną skórę przypominającą skrzydła żuka. Był całkiem łysy; pozbawione powiek, źrenic i tęczówek oczy dorównywały wielkością pięści Rorana i lśniły niczym kule szlifowanego hematytu. W miejscu nosa, ust i podbródka z oblicza stwora sterczał długi, haczykowaty, szpiczasty dziób, spod którego wysuwał się ostro zakończony, fioletowy język. Roran wrzasnął i zaparł się piętami o framugę, próbując uwolnić się od tej potworności. Ra’zac jednak nieubłaganie wywlekał go z domu. W dali Roran widział Katrinę, która wciąż szarpała się i krzyczała wniebogłosy. W chwili, gdy ugięły się pod nim kolana, u jego boku stanął Horst objął go umięśnionym ramieniem. – Niech ktoś przyniesie włócznię! – huknął kowal. Warknął głośno a na jego szyi wystąpiły żyły, gdy z całych sił przytrzymywał Rorana. – Trzeba czegoś więcej niż ten demoni pomiot, by nas pokonać! Ra’zac pociągnął po raz ostatni, a kiedy nie udało mu się porwać Rorana, przekrzywił głowę. – Jesteś naszsz – syknął. Z oślepiającą szybkością śmignął naprzód. Roran zawył, czując dziób zamykający się na jego prawym ramieniu i rozdzierający mięsień. W tym samym momencie jego przegub pękł z trzaskiem. Ze złowieszczym chichotem Ra’zac uwolnił go i spadł w noc. Horst i Roran runęli razem na podłogę. – Mają Katrinę – wyjęczał Roran, świat pociemniał mu w oczach, gdy dźwignął się z ziemi wsparty na lewej ręce, prawa zwisała bezwładnie Z jego pokoju wyłonili się Albriech i Baldor; obaj zalani krwią, za sobą zostawili tylko trupy. – Teraz zabiłem już ośmiu. Roran znalazł swój młot i kuśtykając, ruszył korytarzem, natychmiast jednak zastąpiła mu drogę Elain w długiej białej koszuli. Spojrzała na niego okrągłymi oczami, chwyciła za rękę i popchnęła na drewnianą skrzynię stojącą pod ścianą. – Musisz iść do Gertrudę. – Ale... – Jeśli nie powstrzyma krwawienia, stracisz przytomność. Spuścił wzrok. Na prawym ramieniu gwałtownie rozszerzała się szkarłatna plama. – Musimy uratować Katrinę, nim... – Zacisnął zęby w nagłym atak bólu. – Nim coś jej zrobią. – On ma rację, nie możemy czekać. – Horst stanął nad nimi. – Zabandażuj go najlepiej jak potrafisz i idziemy. Elain zacisnęła wargi i pośpieszyła do bieliźniarki
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.