ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Tłumy studentów uniwersytetu wysadziły w powietrze sady, zaopatrujące Chengdu w jabłka, śliwki, brzoskwinie i kwiaty. W pchanych ręcznie wózkach i koszykach zawieszonych na tyczkach znosiliśmy z daleka kamienie na budowę tarasowych poletek ryżowych.
Podobnie jak w przypadku innych akcji zadekretowanych przez Mao, mieliśmy obowiązek wykazywać się rewolucyjnym zapałem i gorliwością. Wielu moich kolegów wprost wyłaziło ze skóry, żeby się wyróżnić. Jeśli chodzi o mnie, uważano, że brak mi entuzjazmu, częściowo dlatego, że z trudem ukrywałam swoją niechęć do tego typu działalności, a częściowo dlatego, że rzadko się pocę, nawet przy największym wysiłku. Studentów, z których pot lał się strumieniami, publicznie wychwalano na wieczornych apelach.
Moi koledzy byli z pewnością bardziej gorliwi niż skuteczni. Laski dynamitu wtykane przez nich w ziemię zwykle nie odpalały, co nie było takie złe, zważywszy na to, że nie stosowano żadnych zasad bezpieczeństwa. Kamienne murki, które budowaliśmy na skraju tarasów, szybko się przewracały i gdy po dwóch tygodniach wracaliśmy do miasta, zbocze wzgórza przypominało pobojowisko, pełne lejów po wybuchach, bezkształtnych plam zestalonego cementu i stert kamieni. Ale nikt się tym nie przejmował. Całe to przedsięwzięcie było najwyraźniej jedynie przedstawieniem, rodzajem teatru - bezsensownym środkiem do bezsensownego celu.
Czułam głęboki wstręt do tych ekspedycji, tak samo nienawidziłam faktu, że naszą pracę i całe nasze życie wykorzystywano w jakiejś tandetnej grze politycznej. Ale ku mojej irytacji pod koniec 1974 roku, znów z całym uniwersytetem, zostałam wysłana do jednostki wojskowej.
Obóz wojskowy, oddalony kilka godzin jazdy ciężarówką od Chengdu, leżał w pięknym miejscu, w otoczeniu poletek ryżowych, kwitnących brzoskwiniowych sadów i bambusowych zagajników. Jednak siedemnaście dni, jakie tam spędziłam, dłużyło
528
mi się niczym rok. Każdego ranka waliłam się z nóg po długich inarszobiegach, byłam podrapana od padania i czołgania się pod wyimaginowanym ogniem czołgów przeciwnika" oraz kompletnie wyczerpana od leżenia całymi godzinami z karabinem na strzelnicy albo rzucania drewnianych ręcznych granatów. Oczekiwano, że we wszystkich ćwiczeniach będę wykazywała pełne zaangażowanie i osiągnę w nich doskonale rezultaty, jednak we wszystkich okazywałam się beznadziejna. Było czymś niewybaczalnym, że jestem dobra tylko z angielskiego, mojego podstawowego przedmiotu studiów. Wszystkie ćwiczenia na poligonie traktowano jako zadania polityczne i musiałam się w nich wykazać. Jak na ironię, w samej armii dobre wyniki w strzelaniu i innych sprawnościach wojskowych powodowały, że żołnierz narażał się na potępienie jako biały i ekspert".
Znalazłam się w niewielkiej grupce studentów, którzy tak niebezpiecznie blisko rzucali drewnianymi granatami, że odmówiono im zaszczytu rzucania prawdziwymi. Gdy któregoś dnia nasza żałosna grupka siedziała na wzgórzu, przysłuchując się odległym eksplozjom, jedna z dziewcząt zaczęła pochlipywać. Na myśl o tym, że znów dałam widomy dowód swojej białości", także zaczęłam z obawą patrzeć w przyszłość.
Drugi sprawdzian stanowiło strzelanie. Maszerując na strzelnicę, pomyślałam sobie: tym razem nie będzie żadnej wpadki, muszę to strzelanie zaliczyć. Gdy wyczytano moje nazwisko i położyłam się na ziemi, wpatrując się w cel przez aparat celowniczy, zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nie widziałam ani tarczy, ani ziemi, nic. Drżałam tak mocno, że nie mogłam poruszyć ani ręką, ani nogą. Ledwo usłyszałam rozkaz strzelania, jakby dobiegał gdzieś z oddali, zza warstwy chmur. Pociągnęłam za spust, ale nie usłyszałam żadnego dźwięku, nic też nie widziałam. Gdy sprawdzono wyniki, instruktorzy byli zdumieni: żadna z moich dziesięciu kul nie trafiła nawet w deskę, na której przypinano tarczę, nie mówiąc o celu.
Nie mogłam w to uwierzyć. Miałam wzrok bez zarzutu. Powiedziałam instruktorowi, że pewnie lufa była skrzywiona. Chyba mi uwierzył - mój wynik był zbyt osobliwy, by cała wina spadła na mnie. Dostałam drugi karabin, prowokując skargi innych studentów, którzy także, choć bez powodzenia, prosili o drugą szansę. Za drugim razem powiodło mi się nieco lepiej: dwie z dziesięciu kul trafiły w zewnętrzne kręgi tarczy. Ale i tak moje nazwisko znalazło się na samym dole listy, byłam ostatnia
529
z całego uniwersytetu. Patrząc na rezultaty przypięte na ścianie jak plakat propagandowy, wiedziałam, że moja białość" stała się jeszcze bielsza. Usłyszałam jadowite uwagi pewnego aktywisty: Tak! Dajecie jej drugą szansę! Jak gdyby to mogło sie jej na co przydać! Jeśli się nie ma żadnych uczuć klasowych ani nienawiści klasowej, to i tysiąc prób nie pomoże!"
|
WÄ
tki
|