ďťż

Ich wrogiem był czas, najcierpliwszy ze sług Kaptura...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Z każdą nocą byli bliżej punktu, gdzie wola życia ustępuje pragnieniu wszechogarniającego spokoju. Rezygnacja niesie ze sobą słodką obietnicę, lecz, by zdać sobie z tego sprawę, trzeba odbyć podróż. Duchową. Do Bramy Kaptura nie można dojść. Każdy znajduje ją przed sobą, gdy rozstępuje się mgła. – O czym myślisz, dziewczyno? – zapytał Heboric. Minęli już dwa szeregi wzgórz i dotarli do suchej niecki. Gwiazdy były żelaznymi gwoździami wbitymi w niebo nad ich głowami, a księżyc jeszcze nie wzeszedł. – O tym, że przez całe życie spowija nas mgła – odparła. Baudin chrząknął. – Mówi przez ciebie durhang. – Nie wiedziałem, że jesteś taki dowcipny – warknął Heboric. Baudin umilkł. Felisin uśmiechnęła się do siebie. Przez resztę nocy zbir nie powie już wiele. Nie lubił, by z niego drwiono. Muszę o tym pamiętać, kiedy znowu trzeba będzie go usadzić. – Przepraszam cię, Baudin – odezwał się po chwili Heboric. – Poirytowało mnie to, co powiedziała Felisin, i chciałem się odegrać na tobie. Poza tym, podobał mi się ten żart, nawet jeśli był niezamierzony. – Daj mu spokój – westchnęła Felisin. – Mułowi z czasem przechodzi zły humor, ale nie da się tego przyśpieszyć. – Widzę, że opuchlizna zeszła ci z języka, ale jad pozostał – skontrował Heboric. Wzdrygnęła się. Gdybyś tylko wiedział, ile w tym prawdy. Nad spękaną powierzchnią niecki fruwały rhizany. Uciekinierzy zostawili już za sobą bezmyślne chrząszcze i za towarzystwo mieli jedynie latające jaszczurki. Od czasu przeprawy przez Topiel w noc buntu nie widzieli nikogo. Ich ucieczka nie spowodowała głośnego alarmu i gorączkowego pościgu. Przeszła bez echa. Felisin uważała, że czyni to ich dramatyczne przejścia czymś żałosnym. Choć uważali się za niesamowicie ważnych, byli jedynie ziarnkami piasku w pustynnej burzy przerastającej rozmiarami wszystko, co potrafili pojąć. Ta myśl sprawiła jej przyjemność. Mieli jednak powody do zmartwień. Jeśli powstanie rozszerzyło się na kontynent, mogą po przybyciu na brzeg umrzeć, czekając na łódź, która nigdy nie przypłynie. Dotarli do niskiej, wyszczerbionej skalnej grani, która lśniła srebrno w blasku gwiazd. Wyglądała jak kręgi gigantycznego węża. Dalej ciągnął się pofałdowany bezmiar piasku. W odległości około pięćdziesięciu kroków przed nimi nad wydmy wystawało coś, co przypominało zwalone drzewo lub marmurową kolumnę. Gdy jednak podeszli bliżej, przekonali się, że szczyt obiektu jest tępo zakończony i wygięty. Słaby powiew poruszał piaskiem, jakby pląsała po nim ukąszona przez pająka tancerka. Ten dotyk pieścił ich golenie. Okazało się, że zakrzywiona kolumna, czy co to tam właściwie było, znajduje się dalej, niż sądziła Felisin. W jej umyśle uformowało się nowe wyobrażenie skali. Wypuściła z sykiem powietrze przez zęby. – Tak jest – wyszeptał w odpowiedzi Heboric. Nie pięćdziesiąt kroków, lecz raczej pięćset. W błąd wprowadziła ich poruszana wiatrem powierzchnia. Niecka nie była płaska. Opadała łagodnie w dół, otaczając obiekt ze wszystkich stron. Gdy Felisin zdała sobie z tego sprawę, dopadły ją zawroty głowy. Kiedy dotarli do monolitu, nad południowy horyzont wysunął się już sierp księżyca. Baudin i Heboric zrzucili plecaki. Zbir usiadł na ziemi, wsparty o swój bagaż, nie zwracając uwagi na milczącą kamienną budowlę. Heboric wyjął z plecaka lampę i skrzynkę z krzesiwem. Podmuchał na starannie strzeżone węgielki, a potem zapalił drewienko, które następnie przystawił do grubego knota lampy. Felisin nie próbowała mu pomóc. Przyglądała się zafascynowana, jak wykonuje to zadanie ze zręcznością niewiarygodną u kogoś, kto zamiast dłoni ma zbliznowaciałe kikuty. Były kapłan wsunął przedramię pod uchwyt lampy, wstał i podszedł do ciemnego monolitu. Jego podstawy nie zdołałoby objąć pięćdziesięciu trzymających się za ręce mężczyzn. Punkt zagięcia znajdował się na wysokości siedmiu, ośmiu ludzi, w trzech piątych całkowitej długości. Kamień wydawał się szorstki, lecz zarazem gładzony. W bezbarwnym świetle księżyca miał ciemnoszary kolor. Gdy jednak Heboric stanął przy nim z lampą, okazało się, że jest zielony. Historyk uniósł głowę i spojrzał w górę, a potem podszedł jeszcze bliżej, by dotknąć kikutem powierzchni. Po chwili odsunął się od kolumny. Felisin usłyszała chlupot wody. To Baudin pił z bukłaka. Wyciągnęła rękę i po chwili podał jej naczynie. Były kapłan wrócił i przykucnął przy nich. Felisin zaoferowała mu pęcherz, potrząsnął jednak głową, marszcząc ropuszą twarz w wyrazie zakłopotania. – Czy to największa kolumna, jaką w życiu widziałeś, Heboric? – zapytała Felisin. – Słyszałam, że w Arenie jest taka, która sięga wysokości dwudziestu mężczyzn i od szczytu aż do podstawy pokrywa ją rzeźbiony spiralny wzór. Beneth mi o niej opowiadał. – Widziałem ją – mruknął Baudin
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.