ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Szła ku niemu ze spuszczoną
głową i skomlała. Gdy podszedł do niej, przypłaszczyła się, prawie położyła na ziemi. Skomlała
bez przerwy.
- Bella... Nie jesteś chyba ranna?
Przyklęknął i obmacywał ją całą. Pozwoliła na to przez chwilę. A oto zaczęła znów biec, wciąż
skomląc.
- Bella! Chodź tu, opatrzę cię. Chodź, Bella, kochana!
Obejrzała się, ale dalej szła naprzód. Bojąc się, by nie stracić jej z oczu, doktor podążył za nią.
Zaprowadziła go aż na stromą ścieżkę, wśród labiryntu olbrzymich głazów, i tam, u stóp jednego z
nich, doktor natknął się na Sebastiana.
Przerażony, przyklęknął przy nim, położył mu ucho do piersi... Bogu dzięki, żył! Doktor uniósł
mu głowę: z czoła ciekła krew, ale było to ledwie draśnięcie, nic wielkiego. Wziął chłopca na ręce i
ostrożnie odniósł daleko od tych głazów, które w każdej chwili mogły się obsunąć i potoczyć po
zboczu. Bella szła za nimi krok w krok.
Doktor położył Sebastiana koło ścieżki, którą szedł przed chwilą. Mały miał oczy zamknięte,
lecz pojękiwał i ściskał oburącz skronie.
- Sebastianie... Nie bój się, to ja, Wilhelm.
- Bella... - wyszeptał chłopiec.
- Jest tutaj, nic się jej nie stało.
- Boli mnie...
- To nic, kochanie - powiedział doktor łagodnie - to drobnostka.
Otworzył torbę, wyjął z niej przybory chirurgiczne, przygotował opatrunek...
- Co to właściwie było? Odłamek skały, prawda?
-- Jakiś kamyk spadł mi na głowę akurat, jak oni strzelili... Na zakręcie, a potem już nie
pamiętam.
Doktor kazał odjąć mu ręce od głowy i zaczął przemywać ranę.
- To do Belli strzelali - powiedział Sebastian.
Od chwili pojawienia się doktora małemu wróciła bojowość. Doktor był teraz jedynym jego
sprzymierzeńcem, jedynym, na kogo mógł liczyć, ponieważ Cezar, który pozwalał Belli chodzić na
wyprawy z Jankiem, zdawał się być w obozie nieprzyjaciół.
Doktor milczał. Później wypyta o szczegóły, teraz najważniejsze było uspokoić to dziecko.
- Połknij to - powiedział, wkładając jakąś pastylkę Sebastianowi do ust. Po czym spakował
przybory, zamknął torbę.
- A teraz wstawaj i pakuj mi się na plecy. Zaniosę cię do domu.
- Nie.
- Wcale się ciebie nie pytam o zdanie. Jazda na plecy, ty uparty mule!
I złapawszy Sebastiana wsadził go sobie na ramiona.
- Oj, moja głowa!
- Cicho bądź!... Osoba, która ma siedem lat i zapuszcza się na spacery do Wielkiej Defilady,
choć wie, czym to grozi, w ogóle nie ma prawa nic mówić!
Cienki, dziecinny i smutny głosik powiedział nad nim:
- Nic nie rozumiesz...
Po kilku minutach marszu doktor posłyszał nawoływania Cezara i strażników. Złożywszy
dłonie w trąbkę, przyłożył je do ust i zakrzyknął ze wszystkich sił:
- Ohe! Cezarze! Mam Sebastiana, jest zdrów!
Tamci kierowali się teraz na jego głos, a on, prowadzony przez Bellę, szedł ku nim. Mgła była
tak gęsta że zobaczyli się nawzajem dopiero, gdy się spotkali. Doktor zawsze umiał być wesoły na
zawołanie, dzięki czemu w wiosce mówiono o nim: "To dobry doktor, przynosi ze sobą radość. Na
sam jego widok człowiekowi robi się lepiej!" Teraz też, widząc zatrwożoną twarz Cezara,
ściągnięte rysy Berga i Johannota, powiedział wesoło:
- Do diabła, panowie! Czyż musicie ukatrupiać psa, żeby móc upilnować granicę? Co prawda
Belli nic się nie stało, nie mówmy już o tym. A co się tyczy tego komara, którego dźwigam, to nie
niepokójcie się, zaopiekowałem się nim i czy będzie chciał, czy nie, zaraz wpakuję go do łóżka.
Jutro będzie mógł znowu zacząć swe eskapady do Wielkiej Defilady!
Wykręcił głowę, by popatrzeć na Sebastiana i, udając zagniewanego, dodał:
- Tylko spróbuj, ty potworze, a zobaczysz, jakie ci spuszczę lanie!
- Ach! - powiedział Cezar - jeszcze kilka takich wieczorów, jak dzisiejszy, i moje stare serce
wyprzęgnie!
Odetchnął z ulgą, a strażnicy wraz z nim. Ale jednocześnie od razu powróciła troska: mieli
przecież całą noc czuwać nad schroniskiem.
- Nie spotkałeś Janka? - spytał Cezar.
- Janka? Nie.
- Och, Janek - powiedział Sebastian, a w jego głosie było wiele goryczy. - Jak tylko zobaczył,
że Bella pobiegła przez Wielką Defiladę, zostawił ją samą i wrócił do domu, do swego Norberta.
Cezar nie towarzyszył doktorowi do chaty. Z torbą przez ramię, ze strzelbą na plecach, zawrócił
z powrotem, aby wraz ze strażnikami czuwać przy schronisku.
Gdy doszli na górę, była już zupełna noc, a mgła wciąż stała gęstą masą. Tym niemniej
przysłaniali dłonią lub chustką blask swych elektrycznych latarek. Milczący jak cienie weszli do
schroniska. Było puste, zupełnie puste. Raz jeszcze ostukali ściany i podłogę. Tak jak i Cezar, jak
Boulain i Sylvian - nie natrafili na nic podejrzanego.
Cezar ukrył się z powrotem za skałą, a strażnicy na płaszczyźnie poniżej schroniska.
"Będę tu tkwił tyle dni i nocy - pomyślał Cezar - ile będzie potrzeba, ale dowiem się wreszcie,
którędy oni tu wchodzą i wychodzą. Duchy, które pozostawiają ślady nóg i jedzą biszkopty, muszą
też mieć drzwi, by się zjawiać!"
Janek rzeczywiście był w domu
|
WÄ
tki
|