- Granat Jeden widzi ich...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Medyk widzi cel. - Kaem Jeden widzi cel. - Granat Jeden. Mamy ich na oku. - Nó¿, tu Szóstka. Tylko bez nerwów - powiedzia³ spokojnie Ramirez. -Zdaje siê, ¿e id± prosto do frontowych drzwi. Pamiêtajcie o sygnale, ch³opaki... Spokój trwa³ jeszcze dziesiêæ minut. Chavez wy³±czy³ gogle, ¿eby oszczêdziæ baterie i przyzwyczaiæ wzrok do ciemno¶ci. W my¶lach odtwarza³ raz po raz plan akcji. Mia³ wraz z Leonem wyznaczony szczegó³owy zakres obowi±zków. Ka¿dy ¿o³nierz mia³ ograniczyæ ogieñ do ¶ci¶le okre¶lonej strefy. Wszystkie pola ra¿enia zbiega³y siê i czê¶ciowo pokrywa³y. Nawet oba karabiny maszynowe by³y tak samo ograniczone. Trzeci znajdowa³ siê kawa³ drogi za lini± obrony wraz z niewielk± grup± rezerwow±, gotow± wesprzeæ dru¿ynê podczas odwrotu lub gdyby zasz³o co¶ niespodziewanego. Znajdowali siê ju¿ niespe³na sto metrów od linii obrony. Czo³owa grupa nacieraj±cego wroga liczy³a osiemnastu do dwudziestu ludzi, a reszta wlok³a siê z ty³u, staraj±c siê dotrzymaæ im kroku. Poruszali siê wolno, ostro¿nie stawiaj±c stopy, z przewieszon± przez piersi, gotow± do strza³u broni±. Chavez doliczy³ siê trzech w swoim polu ra¿enia. Leon wzi±³ ju¿ na cel doln± partiê stoku. W dawnych czasach wrogie armie strzela³y do siebie zmasowanym ogniem na przemian. Piechota napoleoñska naciera³a dwuszeregami, ¿o³nierze podnosili na komendê karabiny i strzelali do siebie jedn± potê¿n± salw±. Zamierzeniem tu by³ szok. Ten sam cel przy¶wieca i dzisiejszym armiom. Oszo³omienie tych wrogów, którzy cudem nie polegli na miejscu, u¶wiadomienie im, ¿e wcale nie chcieli siê znale¼æ tam, gdzie siê znale¼li, pomieszanie im szyków, zak³ócenie rytmu, chaos. Nie czyni siê ju¿ tego zwartymi tyralierami strzelaj±cymi salwami z dystansu. Dzisiaj pozwala siê wrogowi podej¶æ jak najbli¿ej, a ten efekt psychologiczny jest podobny. Trzy trzaski w s³uchawkach. Przygotowaæ siê, rozkaza³ Ramirez. Wzd³u¿ ca³ej linii ¿o³nierze przytulili policzki do kolb. Karabiny maszynowe spoczê³y nadwójnogach. Odbezpieczono broñ. W ¶rodku linii kapitan Ramirez owin±³ wokó³ d³oni koniec piêædziesiêciometrowego kabla telefonicznego. Do drugiego koñca przymocowana by³a puszka z kilkoma kamieniami. Powoli i ostro¿nie kapitan napi±³ kabel. Nastêpnie szarpn±³ z ca³ej si³y. Wszystko jakby zamar³o na chwilê, która zdawa³a siê trwaæ ca³e godziny. Napastnicy instynktownie odwrócili siê w stronê ¼ród³a ha³asu na ty³ach w³asnych szeregów, plecami do nieznanej gro¼by. Chwila skoñczy³a siê rozb³yskami z karabinów ¿o³nierzy. Piêtnastu napastników z pierwszej linii pad³o w mgnieniu oka. Za nimi dalszych piêciu poleg³o albo zosta³o rannych, zanim zd±¿yli odpowiedzieæ ogniem. Wtedy w³a¶nie atak z góry usta³. Napastnicy pozbierali siê za pó¼no. Wielu z nich wystrzeli³o ca³e magazynki przed siebie na o¶lep, ale ¿o³nierze pochowali siê ju¿ do okopów, nie wystawiaj±c siê na cel. - Kto strzela³? Kto strzela³? Co tu siê dzieje? - By³ to g³os sier¿anta Olivero z nieskazitelnym akcentem. Zamieszanie jest sprzymierzeñcem przygotowanego ¿o³nierza. Wiêksza grupa ludzi wbieg³a na pole ra¿enia, by sprawdziæ, co siê sta³o i dowiedzieæ siê, kto do kogo strzela³. Chavez, tak jak i ca³a reszta, policzy³ do dziesiêciu, nim podniós³ siê ze swojego do³ka. Mia³ dwóch mê¿czyzn niespe³na trzydzie¶ci metrów od swojej pozycji. Na „dziesiêæ!" powali³ jednego krótk± seri± i zrani³ drugiego. Poleg³o chyba z tuzin dalszych napastników. Piêæ trzasków w radioodbiornikach. - Wycofaæ siê - rozkaza³ Ramirez. Wszyscy wzd³u¿ ca³ej linii wykonali ten sam manewr. Jeden ¿o³nierz z ka¿dej pary wyruszy³ od razu, podbieg³ piêædziesi±t metrów pod górê i zatrzyma³ siê w uprzednio wyznaczonym miejscu. Karabiny maszynowe, które dotychczas razi³y tylko krótkimi seriami jak zwyczajne karabinki, teraz grza³y d³ugimi seriami, os³aniaj±c przegrupowanie. W ci±gu minuty Nó¿ oddali³ siê od stanowisk, które teraz znajdowa³y siê pod spó¼nionym i chaotycznym ostrza³em. Jeden z ¿o³nierzy zosta³ postrzelony zab³±kan± kul±, ale zlekcewa¿y³ ranê. Utartym zwyczajem Chavez rusza³ ostatni i szed³ najwolniej, przeskakuj±c od jednego drzewa do drugiego pod coraz ciê¿szym ogniem nieprzyjaciela. W³±czy³ znów nocne gogle, by oceniæ sytuacjê. Oko³o trzydziestu mê¿czyzn le¿a³o w polu ra¿enia, z których najwy¿ej po³owa dawa³a znaki ¿ycia. Poniewczasie wróg robi³ manewr oskrzydlaj±cy od po³udniowej strony, staraj±c siê okr±¿yæ opuszczone ju¿ pozycje. Obserwowa³, jak grupka wrogów wchodzi na stanowisko, które ledwie kilka minut temu zajmowa³ z Leonem. Stali jak wryci, dalej nie wiedz±c, co siê w³a¶ciwie sta³o. S³ychaæ by³o teraz jêki rannych, a po chwili przekleñstwa, wulgarne, mocne przekleñstwa rozjuszonych ludzi, którzy przyzwyczaili siê do zadawania, a nie ponoszenia ¶mierci. Do ha³asu sporadycznych wystrza³ów i jêków dosz³y nowe g³osy. To pewnie dowódcy wydawali rozkazy w jêzyku zrozumia³ym dla wszystkich ¿o³nierzy. Chavez ju¿ pomy¶la³, ¿e walka zakoñczy siê ³atwym zwyciêstwem, gdy po raz ostatni spojrza³ w stronê nacieraj±cych si³. - O, kurwa. - W³±czy³ nadajnik. - Szóstka, tu Czo³o. Jest ich wiêcej ni¿ kompania, kapitanie. Powtarzam, wiêcej ni¿ kompania. Liczbê zabitych oceniam w tej chwili na trzydziestu. W³a¶nie znów ruszyli w górê. Widzê z trzydziestu ludzi id±cych na po³udnie. Kto¶ im mówi, ¿eby spróbowali nas okr±¿yæ. - Dobra, Ding. Id¼ pod górê. - Jasne. - Chavez ruszy³ niezw³ocznie, przeskakuj±c do³ek Leona. - Panie Clark, przy panu zacznê wierzyæ w cuda - rzek³ Larson przy sterach swojego beechcrafta. Nawi±zali ³±czno¶æ z dru¿yn± Omen przy trzeciej próbie i kazali ¿o³nierzom przej¶æ piêæ kilometrów do polany, która ledwie pomie¶ci Pave Lowa. Nastêpna próba trwa³a znacznie d³u¿ej, prawie czterdzie¶ci minut. Szukali teraz Bandery. A raczej tego, co z niej zosta³o, przypomnia³ sobie Clark. Nie wiedzia³, ¿e niedobitki dru¿yny po³±czy³y siê z No¿em, który by³ ostatnim oddzia³em na jego li¶cie
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. SkÅ‚adam siÄ™ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ… gównianego szaleÅ„stwa.