ďťż

Gnał, ślizgając się po zboczu, uderzając o kamienie, nie zatrzymując się nawet, by obejrzeć skaleczenia...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nie próbował maskować śladów ani się kryć. Za sobą słyszał stłumione wrzaski myśliwych, których napadło stado zgłodniałych dzikich psów. Uśmiechnął się przelotnie i uparcie podążał w kierunku mrugających światełek, które zobaczył teraz na skraju lasu przed sobą. Wreszcie dotarł do wklęśniętej polany, na której stał milczący ornitopter; szybka maszyna mogąca zabrać kilka osób. Na jego szczycie rytmicznie rozbłyskało światełko, w pobliżu jednak nie było nikogo. Poczekał w ciszy kilka minut, a potem ostrożnie wymknął się spomiędzy drzew i zaczął podkradać do ornitoptera. Ktoś go porzucił? Zostawił tutaj dla niego? A może była to pułapka zastawiona przez Harkonnenów? Ale po co? Przecież i tak szli za nim. A może pojawił się jakiś tajemniczy wybawiciel? Duncan miał już tego wieczoru za sobą wiele przeżyć, czuł się wyczerpany i oszołomiony zmianami, jakie w tak krótkim czasie dokonały się w jego życiu. Chociaż dokonał już wielu rzeczy, nadal był niespełna dziewięciolatkiem i nie potrafił pilotować latającej maszyny, nawet jeśli tylko ona dawała szansę ucieczki. Tyle że w środku mogło być jakieś jedzenie, broń, inne przydatne rzeczy... Przylgnął do kadłuba i bezgłośnie nasłuchiwał. Klapa była otwarta, jakby zapraszając go, ale w środku było ciemno. Żałując, że nie ma już latarki, podkradł się do wejścia i badawczo je obmacał lufą laserobinu. Z wnętrza wyskoczyła para dłoni, które, zanim zdążył pisnąć, wyrwały mu broń. Zagryzł wargi, aby nie krzyknąć i rzucił się do tyłu, ale osoba przyczajona w środku cisnęła laserobin na podłogę ornitoptera i zdążyła chwycić chłopca za ramię, który krzyknął z bólu. Wierzgając i szarpiąc się, Duncan zobaczył surową, pociągłą twarz kobiety z czekoladowymi włosami i ciemną cerą. Poznał ją natychmiast: Janess Milam, która ostatniego dnia wolności przypatrywała się wraz z nim grze rodziców. A potem Harkonnenowie aresztowali wszystkich i posłali do okrutnego więzienia Baronii. Zdradziła go już raz, wydając Harkonnenom. Janess zacisnęła zgięte ramię na jego szyi, a drugą ręką zatkała usta, aby nie pozwolić na następny okrzyk. Był obezwładniony. - Mam cię - sapnęła mu do ucha. I znowu padł ofiarą jej zdrady. Dla nas różne światy stanowią zasobniki genów, nauk i nauczycieli, źródła możliwości. z analiz Bene Gesserit, Archiwa Waliach IX Niemiłe czyny nie były obce baronowi Vladimirowi Harkonne-nowi, ale wymuszony akt płciowy napełnił go większym niesmakiem niż jakakolwiek z podłych rzeczy, których się dotąd dopuścił. Perspektywa ta całkowicie wytrąciła go z równowagi. Jak ta przeklęta Wielebna Matka mogła zachować taki spokój i opanowanie? Natychmiast rozesłał straże, aby przeszukały ponurą twierdzę, czy nie znajdą jakichś szpiegów. „Gdzie podziewa się Rabban, kiedy jest mi potrzebny? Oczywiście, na tym swoim polowaniu!” Baron wycofał się do prywatnych pokoi. Czuł skurcze żołądka. Przechodząc przez drzwi, poczuł na czole kropelki potu; włączył sygnał, że nie wolno mu przeszkadzać. Może powinien zgasić jarzyce i wyobrażać sobie, że robi to z kimś innym... Z ulgą zobaczył, że czarownica nie rozebrała się, ani nie rozłożyła uwodzicielsko na łóżku w oczekiwaniu na jego nadejście. Siedziała ubrana, wzorowa Bene Gesserit czekająca na niego w spokoju. I tylko ten obrzydliwy uśmieszek wyższości na jej ustach... Najchętniej zdrapałby go jej z warg jakimś ostrym narzędziem. Odetchnął głęboko, nie mogąc uwierzyć, że jakaś czarownica może go wprawić w stan takiego stropienia. — Mogę się co najwyżej posunąć do tego-powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to normalnie i rzeczowo - że ofiaruję ci fiolkę z moją spermą. Zapłodnij się sama. To wystarczy do waszych celów, jakiekolwiek one są. - Uniósł dumnie brodę. - Zakon Bene Gesserit musi zaakceptować takie rozwiązanie. — Nie możemy go przyjąć, baronie - odrzekła Wielebna Matka i wyprostowała się jeszcze dostojniej. - Znasz przecież reguły. Nie jesteśmy Tleilaxanami hodującymi potomstwo w zbiornikach. My, Bene Gesserit, dajemy nowe życie w sposób całkowicie naturalny, bez żadnych technicznych pomocy, a przyczyn tego nigdy nie zdołasz zgłębić. — Potrafię zrozumieć bardzo wiele - prychnął baron. — Ale akurat nie to. Nie liczył na to, że jego propozycja zostanie przyjęta, próbował jednak nadal: — Jeśli zależy wam po prostu na krwi Harkonnenów, to co powiesz na mego bratanka Glossu Rabbana? A może na jego ojca, Abulurda? Jedź na Lankiveil i będziesz mogła mieć z nim dzieci, ile tylko zapragniesz. Bez żadnego wysiłku. — Niemożliwe - krótko powiedziała Mohiam. - Przeprowadziłyśmy dokładne studia genetyczne i dokładnie wiemy, czego nam potrzeba. - Spojrzała na niego zimnymi, zmrużonymi oczami. - Nie zjawiłam się tutaj na negocjacje, baronie. Otrzymałam konkretne rozkazy. Muszę wrócić na Waliach IX, mając w łonie twoje dziecko. — No, ale jeśli... Bene Gesserit uniosła dłoń. - Całkowicie jasno powiedziałam, co się stanie, jeśli odmowisz
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.