ďťż

Getto było składem, bocznicą, ogrodzonym przystankiem autobusowym...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zanim nastał rok 1942, wszystko, co mogłoby sprzyjać innemu poglądowi na tę sprawę, zostało zniweczone. 126 A zatem było tu inaczej niż w gettach, które nawet z pewnyr^ rzewnieniem wspominali starzy ludzie. Muzyka to tutaj żade^ z~ wód. Tu nie było żadnych zawodów. Henryk Rosner poszedł cować do stołówki bazy Luftwaffe. Poznał tam młodego Niemca a~ charza-kierownika o imieniu Ryszard, uśmiechniętego ch}^ który wśród zagadnień kuchni i bufetu ukrywał się przed h% a dwudziestego wieku. Rosnerowi ufał do tego stopnia, że posyk. na drugi koniec miasta po odbiór wypłat Korpusu Zaopatrzeniem -Luftwaffe. Twierdził, że Niemcom w takich sprawach nie H\o.^° ufać: poprzednik Henryka, Niemiec, wziął wypłatę i uciekł na \ty. a Ryszard, jak każdy barman godny swojego stanowiska, ^ ^-wiedział i cieszył się życzliwością oficjeli. Pierwszego czerwca k ° szedł do getta ze swoją dziewczyną, volksdeutschką ubraną ^ *~ włóczystą pelerynę, która z uwagi na czerwcowe ulewy nie v °~ wała się strojem przesadnym. Dzięki swemu zawodowi Rys> znał wielu policjantów, z wachmistrzem Bosko włącznie, i nic kłopotów z wejściem do getta, choć oficjalnie był to dla niego k zakazany. Kiedy minął bramę, skierował się w stronę placu j> dy. Henryk był zaskoczony wizytą Ryszarda. Pożegnał się ^ w stołówce Luftwaffe zaledwie kilka godzin wcześniej, a tu ten sam Ryszard stoi pod jego drzwiami, na dodatek z dziewc oboje ubrani jak na oficjalną wizytę. Wzmocniło to w Henryk" Po czucie nienormalności tych czasów. Przez ostatnie dwa dni jw kańcy getta stali w kolejkach do budynku dawnej Polskiej j> Oszczędności na Józefińskiej po nowe dowody osobiste. Do ^. ^ kenkarty ze zdjęciem legitymacyjnym w kolorze sepii i dużąt eJ ,J" niemieccy urzędnicy doklejali - jeśli miało się to szczep. ą niebieski pasek. Widać było ludzi, którzy wychodząc z bankh chali swoimi legitymacjami z Blauscheinem, jakby legitym^ dawały im prawo do przetrwania. Pracownicy stołówki Luftv e garaży Wehrmachtu, zakładów Madritscha, „Emalii" Schu^j ' fabryki „Postęp" - ci nie mieli trudności ze zdobyciem Bla\^ ' inu. Ale tym, którym go odmówiono, wydawało się, że na%, prawo do przebywania w getcie staje się problematyczne. 127 szard Olek, powinien coś w stołówce. bramę - powiedź r ryki d. ;ieWCzynawpele- Olka czekoladą. Oczywiście. - A Manci? - Manci też. iedzial Ryszard dziecko Henryka ny kucharza pelerynę i ż oczywi-Henryk i Manci Nieco wcześniej Poldek uczenia iec Oskara Schindlera, chciał powie- kształcenia". Pfefferberg r^v. nbraz iewięt-j spo uszť3 dzieci. Ten n.uki, uważał, że ów napoleoński gest jest powszechny wśród lu-< l/i wpływowych. Żona Spiry była nie rzucającą się w oczy kobietą, nieco oszołomioną nieoczekiwaną władzą męża, z powodu której starzy znajomi przestali się z nią widywać. Dzieci, dwunastoletni chłopiec i czternastoletnia dziewczynka, były grzeczne, ale niezbyt inteligentne. Gdy Pfefferberg poszedł do Polskiej Kasy Oszczędności, nie spodziewał się, żadnych kłopotów z otrzymaniem niebieskiego paska. Był pewien, że jego praca z dziećmi Spiry zostanie uznana za niezbędną. Na jego żółtej kenkarcie było wyraźnie napisane: „Profesor gimnazjum" - co w tym częściowo tylko, jak dotąd, odwróconym do góry nogami świecie ciągle jeszcze stanowiło powód do dumy. Urzędnicy odmówili mu nalepki. Kłócąc się z nimi zastanawiał się, czy ma się odwołać do Oskara, czy do Herr Szepessiego, austriackiego biurokraty prowadzącego Niemieckie Biuro Zatrudnienia przy tej samej ulicy. Oskar od roku namawiał Poldka, żeby przyszedł do „Emalii", ale on uważał, że praca w pełnym wymiarze godzin za bardzo by go krępowała. Gdy wychodził z budynku, oddziały niemieckiej Policji Bezpieczeństwa, polskiej policji granatowej i sekcji politycznej OD sprawdzały na ulicy dokumenty wszystkich przechodzących i za-(rzymywały tych, którzy nie mieli niebieskiego paska. Na środku .Józefifiskiej stał już cały szereg takich pechowców, kobiet i mężczyzn. Pfefferberg przybrał wojskową postawę i wyjaśnił, że pracuje, i to w niejednym miejscu. Lecz policjant, do którego mówił, potrząsnął głową. Nie spieraj się ze mną. Nie masz Blauscheinu. Stań w tym rzędzie. Rozumiesz, Żydzie? Pfefferberg zrobił, jak mu kazano. Jego ładna, delikatna żona, poślubiona przed osiemnastoma miesiącami, pracowała u Ma-dritscha i miała już niebieski pasek. Tak to było. Kiedy kolumna urosła do ponad stu osób, poprowadzono ją za róg, koło szpitala, na podwórze zakładów konfekcyjnych 128 i Lisia Schindlera 129 „Optima". Tam czekały już setki innych. Wcześniej przybyli zajęli zacienione miejsca w dawnych stajniach, gdzie niegdyś zaprzęgano konie między podwójne dyszle dwukółek wyładowanych likierami i czekoladkami. Zachowywali się cicho. Byli tam przedstawiciele wolnych zawodów, bankierzy, aptekarze i dentyści. Stali grupkami, spokojnie rozmawiając. Miody aptekarz Bachner rozmawiał ze starszym małżeństwem Woh-lów. Było wielu starych ludzi. Starcy i biedacy, żyjący z przydziałów Judenratu. Tego lata sam Judenrat, rozdzielca żywności i mieszkań, był jeszcze bardziej niesprawiedliwy niż wcześniej . Pielęgniarki z działającego na terenie getta szpitala chodziły wśród zatrzymanych z wiadrami wody, która jest podobno dobra na stresy i dezorientację. W każdym razie było to jedyne - oprócz czarnorynkowego cyjanku - konkretne lekarstwo, jakie szpital mógł zaoferować
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.