ďťż

Gdybym mogła, powiedziałabym pastorowi, jak mnie wykorzystywała i dręczyła udając niewiniątko...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jak intrygowała i judziła przeciwko mnie. A ja, głupia, martwię się tym, co on sobie pomyśli! Lepiej żebym umarła. Gdyby nie dziecko, utopiłabym się w tej czarnej przerębli i zeszła wszystkimi z drogi. Tydzień później, w szare, posępne popołudnie Allan Telford znowu szedł drogą nad brzegiem rzeki w stronę zagrody Palmerów. Wiał silny i zimny wiatr, więc pochylił głowę, aby złagodzić jego uderzenia. Twarz miał bladą i zmęczoną, wyglądał jak stary człowiek. Zatrzymał się przy wypaczonej furtce i oparty o nią obrzucił ciekawym spojrzeniem dom i najbliższą okolicę. Kiedy tak patrzył, drzwi kuchenne otworzyły się i Min ubrana w stary, męski płaszcz wyszła i szybko przebyła podwórko. Telford wiódł za nią skupionym wzrokiem. Zobaczył, że wyprowadza ze stajni konia i zaprzęga go do sanek załadowanych workami zboża. Na chwilę zatrzymała się i objęła szyję konia, przytulając do niej twarz pieszczotliwym gestem. Pobladły pastor głośno jęknął. Zapragnął wyrwać ją na zawsze z tego życia, od ciężkiej, niekobiecej pracy i zasłonić swą miłością przed pogardą i jadowitymi docinkami otoczenia. Wiedział, że to szaleństwo, powtarzał to sobie bez ustanku, gdy ciemnolica, pełna buntu twarz Min nie dawała mu spokoju, ale i tak znajdował się w jej władzy. Min doprowadziła konia przed kuchenne drzwi i weszła do środka; na razie nie dostrzegła pochylonej przy ogrodzeniu postaci. Kiedy znowu się pojawiła, wyraźnie zobaczył ciemne oczy i rumiane policzki mimo otulającej jej głowę starej, bordowej chustki. Chwyciła konia za uzdę, a kuchenne drzwi szarpnięte wiatrem zatrzasnęły się z hukiem. Wówczas koń — rosłe, silne zwierzę — szarpnął się gwałtownie i przerażony stanął dęba. Oblodzona ziemia pod nogami była zdradziecko śliska. Min poślizgnęła się i upadła prosto pod kopyta. Uwolnione zwierzę rzuciło się do przodu, wlokąc załadowane sanki po bezwładnym ciele kobiety. Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka. Nieruchoma postać leżała tam, gdzie upadła, nadal trzymając bicz w wyciągniętej ręce. Telford przeskoczył ogrodzenie i rzucił się jak szalony w stronę domu, po czym opadł na kolana przy Min. — Min! Min! — wołał z rozpaczą. Nie było odpowiedzi. Wziął ją na ręce i potykając się wszedł do domu. Serce ściskał mu strach. Położył ranną ostrożnie na starej kanapie w rogu kuchni. Pomieszczenie było duże i wszystko w nim lśniło czystością. W piecu buzował ogień, a na parapecie południowego okna kwitły w doniczkach jakieś rośliny. Przy oknie zaś siedziało wyglądające na siedem lat dziecko, które odwróciło zdziwioną twarzyczkę, gdy Telford nieoczekiwanie wszedł do środka. Chłopiec miał ciemne oczy Min i delikatne rysy, wysubtelnione cierpieniem. Jedwabiste włosy opadały miękkimi falami. Przy nogach malca usadowił się malutki psiak o długich, lśniących uszach i łapach wysuwających się jak z mankietów postrzępionego futra. Telford nie zwracał uwagi na nic, nawet na przestraszone dziecko. Zachowywał się jak człowiek porażony rozpaczą. — Min! — wyszlochał znowu, próbując odszukać puls i oblewając się zimnym potem. Twarz Min bielała nieruchoma jak wyciosana z marmuru i tylko na policzku ciemniał siniak, a z głębokiego rozcięcia na głowie spływała na poduszkę krew. Po chwili kobieta otworzyła zdziwione oczy i spojrzała oszołomiona z wyrazem bólu i przerażenia na twarzy. Głuchy jęk wyrwał się z posiniałych warg. Telford podniósł się z klęczek ogarnięty radością. — Min, droga moja — mówił łagodnie. — Jesteś ranna, mam nadzieję, że niezbyt poważnie. Muszę cię opuścić na moment, by sprowadzić pomoc. Zaraz wrócę. — Zostań! — odrzekła Min stłumionym, ale wyraźnym głosem. Zatrzymał się w pół drogi do drzwi. — Nie trzeba chodzić po pomoc — ciągnęła spokojnie. — Umieram, wiem o tym… Och, mój Boże! — Przycisnęła ręce do boków i skuliła się z bólu. Telford zdesperowany zawrócił do drzwi. Min podniosła rękę. — Podejdź tutaj — powiedziała zdecydowanie. Usłuchał w milczeniu. Przeszywała go płonącym, odważnym wzrokiem. — Nie odchodź, nie zostawiaj mnie, bym umarła samotnie. Nic mi już nie pomoże… mam ci coś do wyznania, muszę to wyznać, a czasu mało… Telford pogrążony w rozpaczy z trudem pojmował, co do niego mówi. — Min, pozwól mi pójść po pomoc… pozwól mi coś zrobić — błagał. Nie możesz umrzeć, nie wolno ci… Min, leżąc bezwładnie, z trudem chwytała powietrze. Ukląkł przy niej i objął ramieniem biedne, zmasakrowane ciało. — Muszę się pospieszyć — wyszeptała z wysiłkiem. — Nie mogę umrzeć z tym na sumieniu. Rose… do niej należy wszystko… wszystko. Był testament… on go zrobił… stary dziadek Palmer. Zawsze mnie nienawidził. Zapisał wszystko jej i ani centa dla mnie i dziecka jego syna… Mieliśmy umierać z głodu, żebrać. Byłam jak szalona… Kiedy umarł, schowałam testament. Miałam zamiar go spalić, ale nigdy się na to nie zdobyłam. To mnie torturowało… dniem i nocą… nie zaznawałam spokoju. Znajdziesz go w pudełku… w moim pokoju. Powiedz jej… powiedz Rose, jak byłam podła. A mój chłopiec… co się z stanie? Rose go nienawidzi… ona go wyrzuci, albo będzie go źle traktowała. Telford pochylił głowę. — Ja zajmę się twoim dzieckiem, Min. Będzie dla mnie jak rodzony syn. Wyraz nieopisanej ulgi zagościł na twarzy umierającej. — To dobrze… szlachetnie z twej strony, że to… Mogę umrzeć spokojnie. Jestem nawet rada tej śmierci… oczyszczę się ze wszystkiego. Jestem zmęczona… życiem. Może uda mi się lepiej… gdzie indziej. Tu nigdy nie miałam… żadnych szans…— Powieki opadły przykrywając ciemne oczy. Telford jęknął przeciągle. Min znowu otworzyła oczy i spojrzeli na siebie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.