ďťż

Gdyby był zdrowy, strażnicy z pewnością by go nie przepuścili...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Kalecy są bezsilni, pomyślał Kohler. A przynajmniej tak się wszystkim wydaje. Kohler wiedział, że ma niewiele czasu na wykonanie tego, po co tu przybył. Zdawał też sobie sprawę, że może dziś zginąć. Sam był zaskoczony, jak niewiele go to obchodzi. Śmierć była ceną, którą był skłonny zapłacić. Zbyt wiele przecierpiał w życiu, żeby pozwolić, by ktoś taki jak kamerling Ventresca zniszczył jego dzieło. – Signore! – krzyczeli strażnicy, wyprzedzając go i blokując drogę. – Musi pan się zatrzymać! – Jeden z nich wyjął pistolet i wymierzył do niego. Kohler stanął. Rocher podszedł do niego z przepraszającą miną. – Panie Kohler, bardzo proszę. To potrwa tylko chwilę. Nikt nie wchodzi do gabinetu papieża niezapowiedziany. Kohler wyczytał w oczach Rochera, że nie ma wyboru. Dobrze, pomyślał, w takim razie poczekamy. Strażnicy z mimowolnym okrucieństwem zatrzymali dyrektora tuż obok wielkiego lustra w złoconej ramie. Widok własnej wykrzywionej sylwetki wzbudził w Kohlerze obrzydzenie. Dawny, tłumiony przez lata gniew znów dał o sobie znać. Ale ten gniew dodawał mu sił. Znajdował się teraz wśród wrogów. To byli ludzie, którzy odebrali mu godność. To właśnie oni. Przez nich nigdy nie zaznał dotyku kobiety... nigdy nie mógł stanąć wyprostowany, gdy odbierał nagrody. Jaką prawdę posiadają ci ludzie? Jakie dowody, do cholery!? Księgę ze starożytnymi baśniami? Obietnice przyszłych cudów? Nauka codziennie przynosi nowe cudy! Wpatrywał się przez chwilę we własne kamienne oczy. Dziś mogę zginąć z rąk religii, pomyślał. Ale to nie pierwszy raz zagraża ona mojemu życiu. Przez chwilę znów miał jedenaście lat i leżał w łóżku w dworku swoich rodziców we Frankfurcie. Leżał na najlepszych lnianych prześcieradłach, ale były one mokre od potu. Max czuł się, jakby palił go żywy ogień; niewyobrażalny ból niszczył jego ciało. Przy jego łóżku już od dwóch dni klęczeli matka i ojciec, i przez cały czas się modlili. Z boku stało trzech najlepszych frankfurckich lekarzy. – Nalegam, żebyście to ponownie rozważyli! – odezwał się jeden z nich. – Spójrzcie na chłopca! Gorączka cały czas rośnie. On straszliwie cierpi. Jego życie jest zagrożone! Jednak Max znał odpowiedź matki, zanim ją jeszcze wygłosiła. – Gott wird ihn beschuetzen. Tak, pomyślał Max. Bóg mnie ochroni. Przekonanie w głosie matki dodawało mu sił. Bóg mnie ochroni. Godzinę później Max miał wrażenie, jakby całe jego ciało miażdżył samochód. Nie mógł nawet na tyle złapać oddechu, żeby krzyczeć z bólu. – Wasz syn straszliwie cierpi – odezwał się drugi lekarz. – Pozwólcie mi chociaż złagodzić jego ból. Mam w torbie zastrzyk... – Ruhe, bitte! – uciszył go ojciec Maxa, nawet nie otwierając oczu, i modlił się dalej. „Ojcze, proszę! – chciał krzyknąć Max. – Pozwól im powstrzymać ten ból!” Ale jego słowa zdusił kolejny atak kaszlu. Godzinę później ból był jeszcze straszniejszy. – Wasz syn może zostać sparaliżowany – krzyczał jeden z lekarzy. – A nawet umrzeć! Mamy lekarstwa, które mogą mu pomóc! Jednak Frau i Herr Kohler nie zamierzali na to pozwolić. Nie wierzyli w medycynę. Kimże oni są, żeby zakłócać boskie plany? Modlili się zatem jeszcze gorliwiej. W końcu Bóg pobłogosławił ich tym chłopcem, to dlaczego miałby im go odbierać? Matka szeptała Maxowi, żeby był silny. Wyjaśniała mu, że Bóg go sprawdza... jak w biblijnej opowieści o Abrahamie... sprawdza jego wiarę. Max starał się zachować wiarę, ale ból był rozdzierający. – Nie mogę na to patrzyć! – stwierdził w końcu jeden z lekarzy i wybiegł z pokoju. O świcie Max był już półprzytomny. Wszystkie mięśnie kurczyły mu się z bólu. Gdzie jest Jezus? zastanawiał się. Czy mnie nie kocha? Czuł, jak życie z niego uchodzi. Matka zasnęła przy jego łóżku, rękami nadal obejmując jego ciało. Ojciec stał po drugiej stronie pokoju, wpatrując się w okno. Wyglądał, jakby był w transie. Do Maxa dobiegał szmer jego nieustającej modlitwy o miłosierdzie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.