ďťż

Gdy zszedł wreszcie na rozgrzane, jasne powietrze przed Bramą, stał przez dłuższą chwilę niezdecydowany...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Postój taksówek był blisko, chwila, jechałby do pracowni, ostatecznie nawet do domu; Likowajski znów został wezwany do Warszawy, pewnie w związku z przewidywaną reorganizacją większości pracowni w całym pasie Wybrzeża. Spojrzał w kierunku Długiej, Długiego Targu, zdecydował się. Od bardzo dawna nie był na Starym Mieście. Nie ciągnęło go do miejsc, którym tak wiele zawdzięczał, gdzie spalał się w jakiejś pasji, której już niedługo potem nie potrafił z siebie wykrzesać. Może najzwyczajniej drażniło tamto wspomnienie, łączyło się z nakazem głębszego spojrzenia na siebie po tej nowej, niekorzystnej odmianie, w każdym razie unikał tej części miasta, starał się w ogóle tam nie zaglądać. Dziś te opory nie zadziałały tak silnie, mocniejszym echem odezwały się za to wspomnienia. Przecież starą dzielnicą pasjonować się zaczął na długo jeszcze przed ukończeniem studiów, błagał później o praktykę właśnie tutaj, po dyplomie była to jego pierwsza robota. Dwa pełne lata. Mało i dużo zarazem. Tędy chodzili kiedyś wraz z Pawłem. Było to jeszcze wtedy usypisko ruin, jakże mało już nie budynków, ale fragmentów zostawało zachowanych z pożogi wojny. Któryż to mógł być rok? Chyba czterdziesty dziewiąty. Z jakąż pasją pokazywał Pawłowi wszystko, co w Gdańsku ciekawe, jak dzielił się z nim wizją odbudowy tej zabytkowej części miasta. Szli tą samą ulicą, przystawali przed każdym zachowanym ułomkiem, dziwił się, jak Paweł umie wchłaniać w siebie tak pozornie obce mu rzeczy. Zaglądali potem do Arsenału, stali przy Dworze Artusa. Wszędzie to samo. Skąd on sam brał w sobie tyle zachwytu, czasem naprawdę szczeniackiej już żarliwości? Może zagłuszyć pragnął tym protest przeciw nie najweselszym przemianom zachodzącym w kraju. Mogło tak być, bronił się przed zwątpieniem, ciągle chciał potwierdzać sens swoich decyzji. A później była tu praca. Tropienie śladów przeszłości na fotografiach, na odnajdywanych gdzieś w archiwach rysunkach i szkicach, mozolne rekonstruowanie każdego domu, a w nim każdego detalu. Setki zajętych ludzi, snycerze, sztukatorzy, kamieniarze, plastycy, fotografowie, dziesiątki naukowców z najróżnorodniejszych dyscyplin. Ruch, pasja udzielająca się wszystkim, nawet robotnikom, którym, zdawało mu się, obca bidzie żarliwość wskrzeszania dawnych kształtów, w najlepszym razie obojętna. A było zupełnie inaczej. Raz jeszcze przekonywał się, jak imało zna ludzi, osądy zaś swoje często czerpie z płytkich, obiegowych opinii. Stał teraz przed domem na Długiej, pokrytym rdzaworóżowym tynkiem, patrzał na ciąg mieszczańskich portretów nad zawiasami okien pierwszego piętra. Ten dom był mu szczególnie bliski, on mu przecież przywracał życie. Jego zasługą było wyłuskanie z niepamięci dawnego kształtu, tych samych form, którymi bezładnie tłoczące się dołem gruzy żyły przez lata. I teraz następowało jakby zmartwychpowstanie. Domów - jak ludzi... Dziwaczna przesyłka nadeszła od nieznanego nadawcy z Niemiec Zachodnich jakąś osobliwą, na pół prywatną drogą: pakiet ze stosem szkiców i zdjęć poszczególnych fragmentów Starego Miasta. A razem gruby zeszyt z uwagami, ze szczegółowymi informacjami, ze wskazaniem źródeł, do których można dotrzeć w poszukiwaniu danych, pozwalających na pełne odtworzenie przeszłych kształtów. Bez podpisu... Bo nieco wcześniej był wszakże apel polski do Niemców, by dopomogli znajdującymi się w ich posiadaniu materiałami do odbudowy Gdańska. Nagonka rewizjonistycznych piśmideł, odmowa - i naraz taka przesyłka... Były w niej materiały związane i z jego domem. Zwłaszcza doskonałe zdjęcia stylizowanej bestii zdobiącej zwieńczenie budynku. Jakże się cieszył! Jak pilnował później każdego detalu, wszyscy pilnowali, nigdy chyba nadzór autorski nie był tak pedantycznie ścisły... Tknęło go coś, zaczęło się wyłaniać z mglistych konturów wspomnienia. To było krótko po likwidacji Polskiego Związku Zachodniego. Buntował się, przeżył też jakieś załamanie, żal za wyrwanie mu sfery działania. Przezwyciężył to wzbudzoną w sobie miłością do tego starego Gdańska. Ulica Długa, później jeszcze Dwór Artusa. Tam w zasypanej piwnicy znaleźli robotnicy sporą baterię flaszek ze słynną „Goldwasser”, oryginalną, jednak nie umywa się do niej ta powojenna. Listki złota pływały w niej, w ogóle nie opadały na dno... Powszechne pijaństwo na budowie. Jedną wielką gromadą, robotnicy i profesorowie, architekci i rzemieślnicy. Także plastycy, ci z konserwacji i inni, kręciła się ich przecież tutaj cała gromada. Ktoś tam miał nawet później pretensję, że należało rzecz zdeponować, nie wolno było wypijać. Śmiali się. Właśnie, akurat, znalezisko o typie zabytkowym. Niech się wypchają, gorliwcy, sami potem by wyżłopali... Szedł wolno, przystawał, przyglądał się poszczególnym domom
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.