ďťż

Drzewa pryskały jak zapałki, a domy wirowały jak liście...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
A potem przyszła kolej na muł. Miliardy ton błota z Nilu nawar- stwiającego się od dwudziestu lat za tamą o długości 3600 metrów, a te- raz porwanego przez wodę, zatopiło miliony mieszkańców, wypełniło sobą dolinę królów, pogrzebało Kair pod dziesięciometrową warstwą gli- ny, przykryło piramidy. Tuweiraci i pielgrzymi odłączyli się już od nas. Podążają wzdłuż torów dawnej linii kolejowej, wiodącej do Port Sudan, po których, według słów master Jacka, jeździły kiedyś na kołach karawany, poko- nując drogę do morza w ciągu — nieprawdopodobne! —zaledwie jednego dnia. Żaglowiec stoi jeszcze w przystani, oczekując na sprzyjający wiatr. W końcu wypływamy. Wieczorem robimy postój u brzegów jakiejś wyspy. Noc spędzamy w łodzi. Jutro przepływamy przez piątą kata- raktę. Szóstą mamy już za sobą. Widocznie spałem, kiedy ją po- konaliśmy. — Opuszczacie już świat zamieszkały przez ludzi — powiedział znacząco kapitan żaglowca. — Świadomie rezygnujecie z opieki Al- lacha, aby wstąpić na prastarą ziemię Ozyrysa, Krainę Zmarłych, skąd nie ma powrotu. Tej nocy pogodziłem się z myślą, że oto kończy się moje życie. Nie mogłem jednak zasnąć. Spoglądałem na rzekę, na jej bystry w tym miejscu nurt. Wyglądało to tak, jakby pędziła na kraniec świata, aby rozlać się tam w nicość. Wtem na północy ujrzałem, wzbijające się ponad góry, w rozjaś- nione poświatą księżycową niebo, jakieś światło, nieduży czerwono- -złoty język, wżerający się bezgłośnie coraz wyżej i wyżej. Po chwili skręcił na wschód i malejąc stopniowo, utrzymał już ten kurs. Zbudziłem master Jacka. W milczeniu śledził przez lornetkę tajem- 217 nicze światło. W końcu orzekł: — Z pewnością rakieta wystrzelona na orbitę. Beszirze, jesteśmy już blisko celu. Ale ja przypomniałem sobie słowa kapitana i kraniec świata, ku któremu dążyły wody rzeki — i ogarnęła mnie trwoga. — Hej, Beszirze! — zawołał master Jack nazajutrz z samego rana, podciągając żagiel i kierując łódź na środek rzeki. — Skąd u ciebie taka ponura mina? Teraz dopiero zaczyna się prawdziwa przygoda. Wieczorem przybyliśmy do wyspy Mograhd. Nieco dalej, w dole rzeki, widać .było na lewym brzegu ruiny Abu-Hammed. W nocy ujrzeliśmy tam ognisko, dobiegły nas nawet zmieszane z szumem wody głosy ludzkie. Jak to możliwe, głowiłem się, aby na krańcach świata żyli ludzie? A może to zmarli z ziemi Ozyrysa? Ale nadrzeczni mieszkańcy byli żywi, o czym mogliśmy się przeko- nać, kiedy na zakręcie rzeki obrzucono nas strzałami. Na szczęście wpadły z pluskiem do wody, nie raniąc nikogo. Master Jack wyjął kuszę i ułożył przy sobie kołczan ze strzałami. Mieliśmy jednak pełne ręce roboty i nie mogliśmy obserwować brze- gu, gdyż coraz bardziej dawał nam się we znaki diabelski kocioł czwartej katarakty. Rzeka płynęła teraz pomiędzy czarnymi skałami i uderzała o nie, pieniąc się tak donośnie, że musieliśmy krzyczeć do siebie, aby coś zrozumieć. Ujrzeliśmy nagle, że rzeka^rozdziela się na kilka odnóg, ale master Jack nie miał czasu zastanowić się, którą ze skalistych furt ma obrać: łódź porwana przez nurt wystrzeliła na oślep, otarła się o skałę, z trzaskiem wpadła na głaz wielki jak dom, zatrzymała się, po czym ponownie ruszyła przed siebie. Trwało to do wieczora. Słońce skryło się już dawno, kiedy wreszcie wydostaliśmy się na spokojniejszą wodę i wyszukaliśmy miejsce, gdzie można było przybić do brzegu. — Pogoda się zmienia — powiedział master Jack, spoglądając na zachodnią stronę horyzontu o barwie miedzi, jakby skąpaną w pło- mieniach. Okazało się, że miał rację. Nazajutrz dął zimny i wilgotny wiatr -z południowego zachodu. Nie mogliśmy ustawić żagli. Leniwie płynęliśmy przed siebie, opusz- czone wsie i miasta po obu stronach zostawały za nami. Trzy dni później przepłynęliśmy przez trzecią kataraktę. Jest o wie- le spokojniejsza niż czwarta. Rzeka jest usiana potężnymi blokami skalnymi, o które rozbija się spieniona kipiel. Na niektórych skałach 218 widać jeszcze resztki zamków warownych, z wyciśniętym na nich piętnem śmierci. Martwię się o Hazaza. Czy żyje jeszcze? 27 sierpnia 2036 Dotarliśmy do dawnej niecki jeziora Nąsera. Brzegi pełne są palm i krzewów. Gdzieniegdzie widać ludzi, również białych. Większość z nich chodzi nago. Na brzegach stoją łodzie, ale żadna nie znajduje się na rzece
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.