ďťż

- Dobry Boże! - wykrztusił Toll Barrett...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Milena wybuchła płaczem. - Zawsze, kiedy jestem sama... - wyrzuciła z siebie, chlapiąc jeszcze raz wodą przyprawioną nienawiścią. Z każdą strużką kawałek Thrawn wpadał jak przyciągany na ścianę i rozpryskiwał się o nią. - ...kiedy chcę iść spać... Następne chlapnięcie, niby smagnięcie batem. - ...holografuje mi prosto w oczy! Rozrzuca po podłodze sie- bie w kawałkach! Podsuwa różne omamy! Wzrokowe, słuchowe! Thrawn siedziała bez ruchu z rękami złożonymi jak do modli- twy i w milczeniu płakała, użalając się nad sobą. Milena wzdrygnęła się, gdy Toll objął ją ramionami. Upuściła kubek, wylewając wodę na swoje grube spodnie. - Och, dzięki Bogu - powiedziała z westchnieniem ulgi. Zobaczyli, wszyscy widzieli. Teraz już wiedzą. Nie jest walnię- ta, nie dostała hopla. Cilla głaskała ją po włosach. Spojrzenie Thrawn wisiało w powietrzu jeszcze przez chwilę, potem holo- gram zniknął. Cilla została z nią, a Toll z Peterpaulem poszli powiedzieć o wszystkim Miłtonowi. Milena nie zobaczyła już tego, co nastąpi- ło później. Z mieszkania Thrawn zabrano cały sprzęt. Thrawn przepadła z tylko jednym przenośnym aparatem. Wiadomo było, że już nigdy nie będzie pracować dla Zoo, a gdy w końcu ją znaj- dą, zostanie natychmiast Odczytana i wymazana do czysta. W zamieszaniu ulotnił się też Lipniak, pewnie wynalazł sobie jakieś nowe przebranie. Wreszcie, gdy któregoś razu Milena i Cilla siedziały pogrążo- ne w rozmowie, coś znajomo zabębniło o dach. Podniosły obie wzrok. - To deszcz - powiedziała Cilla. - Milena, spadł deszcz! Wybiegły na dwór. Z nieba leciały na betonowe chodniki kro- ple wielkości wróblich jajek. Z innych domów także wybiegali lu- dzie; z rękami w górze spoglądali na chmury, tańczyli objęci. Ca- łe miasto się rozśpiewało: „Muzyka na wodzie" Haendla przeplatała się z „Deszczową piosenką". Gładka dotąd po- wierzchnia Tamizy chropowaciała od deszczu, a po pochyłych brzegach jej spękanego, wyschniętego koryta zaczynały spływać w dół małe strumyczki. Kiedy Milena, Cilla, Peterpaul i Toll pląsali razem, ciemny, nie- wyraźny obraz mignął przelotnie niczym zjawa na tle ołowianego nieba, ożywiony resztkami światła, rozproszony przez krople desz- czu. On również śpiewał, cienkim i niepewnym, przymilnym głosem. Thrawn ciągle chciała być z nimi. Wrzecionowata nić grawitacji sięgała aż do Alfy Centauri. Mi- lena wyczuwała ją w głowie, czuła siły ciążenia przyciągające ją samą i całą Ziemię. - Pomysł z małżeństwem wcale nie był zły - powiedział Anioł Bob, brzmiąc w umyśle Mileny jak jej własna myśl. - Potrzebny ci ktoś, kto by cię chronił. Już miała spytać: przed czym? - gdy przypomniała sobie Thrawn. Bob przekazał jej wizję, w której zmaterializowało się poczu- cie zagubienia i pustki. Masz Błędną Gramatykę - takie było jego przesłanie. - Wiedzą o mnie - odezwała się Milena. - Dlaczego mnie nie Odczytali? - Potrzebują cię - odpowiedział Bob. Czy to nie dziwne, że gwiazdy są zawsze tak nieodmiennie piękne? Ludzie w obozach koncentracyjnych w dwudziestym wie- ku na pewno patrzyli w górę i dziwili się, że istnieją jeszcze gwiazdy i piękno. - Do czego jestem im potrzebna? - Och, mają pewien projekt - odparł Bob - jeszcze bardziej szalony niż ten. I potrzebują kogoś do jego realizacji: kogoś, kto radzi sobie z modelowaniem światła. Konsensusowi znudziło się obcowanie z samym sobą. Zachciało mu się sięgać dalej. Zamiast wyjaśniać, Anioł pokazał zarys całej idei, jej obraz, rozmach i cel. Ponownie wyświetlił diagram. Pokazał Anioły, prze- mieszczające się po liniach, które promieniowały z małej Ziemi, z miniaturowego Słońca. Rozchodziły się promieniście w dal, ni- kły w nieskończoności. W pobliżu Ziemi biegły pozornie równole- gle, im były dalej, tym bardziej się rozwidlały, aż całe gwiazdy, całe galaktyki ginęły w przestrzeni między nimi. Nieważne, ile Aniołów sunęło po niciach w gwiezdne prze- stworza - wszechświat pozostawał zbyt wielki, by dać się wypeł- nić. A Konsensus chciał czegoś więcej, nie tylko go zbadać. Pragnął przesłać wezwanie
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.