ďťż

Do tego dochodziła jeszcze najmłodsza latorośl, brat Risto (Krzysztof)...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Otóż mieszkająca na stałe w Wiedniu pani Reja Silvonen, została przez swój kraj zgłoszona, jako najlepsza fińska pianistka, do VI Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego, który za dwa i pół miesiąca, bo w lutym 1960 roku, miał się odbyć w Warszawie. Raili i Karlos, będąc w Polsce, między innymi u Żaby, widzieli fortepian i teraz bardzo prosili, aby Reja, niezależnie od pracy na instrumencie, jaki jej udostępnią organizatorzy, przed konkursem mogła poćwiczyć także u Żaby. Tu też po raz drugi spotkałem kuzyna Żaby, Mariusza Kwiatkowskiego i nie bez radości dowiedziałem się, że jest on nowym wiceprezesem Zarządu Głównego RSW „Prasa”, a w jego gestii znajdują się również sprawy kadrowe. Wiedział dosyć pobieżnie od Żaby o moich wieloletnich próbach podjęcia pracy w „Prasie”. Wyglądało na to, że przyszedł do kuzynki, chcąc usłyszeć moją historię bezpośrednio u źródła. Pierwszy mnie o to zresztą zagadnął. Wprowadziłem go w miarę oględnie w sprawę, nie ukrywając, że cała rzecz zasadza się na telefonach towarzyszy, które wywierają określone i przykre dla mnie skutki, a nie pozostawiają śladów. Machnął ręką i podsumował: - Do mnie mogą dzwonić długo. Niech pan się tym nie martwi. Gdzie pan chce pracować? Najwięcej doświadczenia miałem w tematyce sportowej, a w Warszawie były trzy możliwości: w „Przeglądzie Sportowym”, oddziale warszawskim katowickiego „Sportu” i w „Sportowcu”. „Przegląd” raczej odpadał, bo wysoką funkcję sprawował tam „dworski” dziennikarz, przez którego musiałem się przed ośmiu laty rozstać z pracą w GKKF. W „Sporcie” przez osiem lat nastąpiło wiele zmian kadrowych. Nie było tam już Tadeusza Bagiera, nie pozostała więc żadna rzetelna wiedza na temat mojej sprawy, istniała natomiast niechęć do „trefnego” nie wiadomo z jakiego powodu Chlebowskiego. Pozostawał zatem „Sportowiec”, gdzie miałem nie tylko czystą kartę, ale dodatkowo jeszcze duży plus wynikający z faktu, że naczelnym był tam Stefan Rzeszot, współtowarzysz kilku transmisji telewizyjnych. Wymieniłem więc tę redakcję. - Nie widzę trudności. Jutro będę rozmawiał z Rzeszotem, myślę, że od l stycznia może pan tam zacząć pracować. Nazajutrz, po rozmowie z naczelnym „Sportowca”, potwierdził obietnicę. Był to dla mnie bardzo radosny prezent gwiazdkowy. Ta bowiem praca plus „Biuletyn Olimpijski” i nasz miesięcznik „Na nartach”, a do tego jeszcze dorywcze prace w telewizji, dawały w sumie całkiem solidne podstawy finansowe. Nic więc dziw nego, że święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy w spokoju i zadowoleniu. Zacząłem już mieć nadzieję, że „szczurze gęby” definitywnie się ode mnie odczepiły. 1960 Dramat Dzidka Hryniewieckiego, „Sportowiec” na krótką metę, koniec z periodykiem narciarskim, ratunek w trans misjach TV Po Nowym Roku zacząłem pracować w „Sportowcu” przy ulicy Mokotowskiej. Rzeszot przyjął mnie sympatycznie, zaznaczył jednak, że z powodu braku wolnego etatu będzie to na razie praca ryczałtowa. Przez ten czas lepiej się poznamy, a redakcja etat dla mnie wygospodaruje. Przyjąłem to wyjaśnienie w całkowicie dobrej wierze. Na początku lutego prezes PZN, płk Malczewski, powiedział mi w zaufaniu, że jednak był w mojej sprawie telefon od towarzyszy. On się nie ugiął przed „sugestiami”, ale rozmówca mocno naciskał i oznajmił, że ponownie zatelefonuje za jakiś czas. W lutym odbył się w Warszawie VI Międzynarodowy Konkurs Chopinowski. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami przyjechała z Wiednia także Reja Silvonen, szwagierka Karlosa. Elegancka, przystojna pani od początku roztaczała wokół siebie nastrój fatalistyczny: wiadomo, w komunistycznym kraju jury zostało na pewno odpowiednio dobrane i z pewnością otrzymało z Moskwy polecenie, by nikt spoza „demoludów”, a więc i ona także, nie wyszedł poza pierwsze eliminacje. Jednak konkurs trwał i ku zaskoczeniu naszego gościa przechodziła ona z etapu do etapu. Towarzyszyliśmy jej i oklaskiwali na każdym koncercie i ani się zorientowała, gdy znalazła się w ścisłej czołówce, uzyskując jedno z sześciu wyróżnień. Radość jej była wielka. Nasza też. Termin Zimowych Igrzysk Olimpijskich zbliżał się nieubłaganie. Nasi klasycy trenowali w Tatrach, gdzie od połowy grudnia warunki były dobre. Na wyjazdach Dzidek Hryniewiecki walczył z Recknaglem jak równy z równym, a nawet zgodnie z moimi oczekiwaniami raz z nim wygrał. Zawrzało w światowym narciarstwie. Za pomocą radia i prasy śledziłem bacznie sukcesy i porażki moich podopiecznych z Vuokatti. Zdecydowanie więcej było sukcesów. I naraz, tuż przed wyjazdem na Olimpiadę, na skoczni narciarskiej w Wiśle Malince, już prawie o zmroku nastąpiła tragedia. Dzidka Hryniewieckiego przewinęło w czasie skoku i uderzył głową o zeskok, łamiąc kręgosłup. Pierwsze wiadomości mówiły o całkowitym paraliżu. Wypadek ten przyćmił nadzieje setek tysięcy Polaków, związane z olimpijskim startem naszej reprezentacji. Dzidek był zawodnikiem bardzo popularnym nie tylko w Polsce, ale i w Europie. I teraz, gdy jedni oczekiwali na wieści z olimpijskich aren, inni nie mniej liczni domagali się częstszych komunikatów z górniczego szpitala w Byłomiu o stanie zdrowia Dzidka. Był to wówczas najlepszy szpital w Polsce zajmujący się urazami kręgosłupa. Doktorzy Daab i Smolik robili wszystko, aby zminimalizować skutki tego fatalnego upadku. Po wielokrotnych telefonach do Byłomia, obaj lekarze wyrazili zgodę na mój przyjazd. WSŻAK i Smolik, i ja reprezentowaliśmy najwyższe władze tego samego Związku. Był piękny, słoneczny poniedziałek. Tego dnia (uwzględniając dziesięciogodzinną różnicę czasu) w odległej o osiem tysięcy kilometrów Squaw Valley rozegrany został konkurs na wielkiej skoczni olimpijskiej. Śląsk powitał mnie lekkim mrozem i warstwą świeżo spadłego śniegu
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.