ďťż

Dla niego to, co się stało, bynajmniej nie stanowiło problemu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Culhane był dla niej zimny, dając jej całkiem wyraźnie do zrozumienia, że poryw namiętności, jakiego doświadczyli, absolutnie nic nie znaczył. Tak czy inaczej, Amelia będzie musiała się spakować i wrócić do pensjonatu, gdzie ojciec znowu zacznie pić za dużo i gdzie tylko jego skrępowanie innymi gośćmi może stanowić dla niej ochronę. I tak był to pomyślny zbieg okoliczności. Gdy Hartwell kupi dom, nie będzie miała żadnej ochrony. Na twarzy Amelii malowało się przerażenie. – O mój Boże – powiedziała z przejęciem Enid. – Czy w domu jest aż tak źle? Zaskoczona Amelia z trudem powstrzymywała łzy i wybuch paniki. Zmusiła się jednak do uśmiechu. – Chodzi tylko o to, że pobyt tutaj był bardzo przyjemny – skłamała. – Oczywiście, że brakowało mi ojca. – Oczywiście. Enid skinęła głową, ale wcale nie potraktowała lekko wyrazu twarzy Amelii. Wiedziała, że dzieje się coś złego. Gdyby tylko dziewczyna chciała jej powiedzieć, o co konkretnie chodzi! Z pewnością by jej pomogła. Z drugiej strony pani Culhane uważała, że jest już za późno, a zachowanie Kinga wcale nie czyniło teraz pobytu dziewczyny w Latigo miłym. Był wobec niej otwarcie wrogi. I to od chwili, kiedy Enid pomyślała, że zaczął się interesować Amelią. Culhanowie i Howard zsiedli z koni przed werandę. Rozpromieniony Brant wniósł upolowaną dziczyznę do kuchni, gdzie od razu zajęły się nią kobiety. – Szczęście nam dopisało – powiedział do żony, całując ją serdecznie w policzek. – Nasoliłem skórę dla Kinga. Pokazał palcem żółte futro. Zatem upolowali lwa, po którego wybrali się w góry – pomyślała Amelia. – Wyglądasz na bardzo zadowolonego, więc z pewnością ustrzeliłeś sporo zwierzyny – droczyła się z nim Enid. Za to Hartwell miał zmęczoną twarz i był w złym nastroju. Jak zwykle przyłożył dłoń do głowy, krzywiąc się z bólu. – Bez przerwy pudłowałem – wymamrotał podenerwowany. – Wszystko, co przywiozłem z tej wyprawy, to wytrzęsione w siodle kości i ból głowy. Brant i Alan wymienili znaczące spojrzenia. Bóle głowy Howarda i proszki, które zażywał, a także jego irytacja zwróciły ich uwagę. – Amelio, spotkaliśmy twojego brata w górach Guadalupe – oznajmił Brant. – Tropił meksykańskiego bandytę. Świetnie wygląda. Praca w policji chyba mu służy. – Sądzę, że tak – odparła dziewczyna. – Witaj, tato. – Mam nadzieję, że nie oszczędzałaś się w pracy – powiedział surowo. Był bardzo blady i z wysiłkiem przenosił na werandę skórzaną torbę, którą odpiął od siodła – Nie chciałbym, by Enid pomyślała, że wychowałem leniwą córkę. – Bardzo mi pomagała – odrzekła pani Culhane sztywnym tonem. – Hartwell, jesteś szczęśliwcem mając taką wrażliwą córkę. Spojrzał na Enid przenikliwie, ale zignorował jej aluzję. – Wyjeżdżamy dziś wieczorem – oznajmił. – Jutro muszę być w pracy. – Jest przecież koniec tygodnia. Czy nie możecie jeszcze zostać? – argumentowała pani Culhane. – Sądzę, że nie – upierał się. – Muszę przejrzeć korespondencję i załatwić inne sprawy. Wiesz, że pracuję w banku na bardzo odpowiedzialnym stanowisku. To pomyślna sytuacja dla mojej córki. Wydaje pieniądze bez umiaru i rozsądku, jeśli nie zdążę jej powstrzymać. Amelia zacisnęła ręce. To była nieprawda, jak większość krytycznych uwag pod jej adresem, które ojciec wygłaszał przy ludziach. Ale miał szkliste oczy i bladą twarz. Wiedziała, co się za tym kryje, wiedziała jak niebezpiecznie jest sprzeciwiać mu się w takim momencie, więc w milczeniu przełknęła obelgę. Enid spojrzała na nią i zrobiło jej się przykro. A więc dziewczyna udaje że jest taka, jaką chce ją widzieć ojciec – cicha, pokorna i nienormalnie posłuszna. Pani Culhane zastanawiała się, co takiego zrobił ten człowiek, że doprowadził własne dziecko do tak osobliwych reakcji. Niestety, wszystkie jej delikatne próby wydobycia czegoś z Amelii zawiodły. Przez resztę popołudnia Hartwell prawie nie dopuszczał nikogo do głosu. Narzekał na niewygody i trudy wyprawy, lżył Indianina, który, jak mówił, miał czelność podejść do ich ogniska i prosić o kubek kawy. Culhane’owie słuchali tych opinii uprzejmie, lecz z rezerwą. Amelia tak chciała powiedzieć ojcu, żeby umilkł, i przeprosić za niego, ale oczywiście nie zrobiła nic. – Amelia bardzo przypadła do serca Tedowi – oznajmiła Enid, gdy po lunchu usiedli w salonie przy kawie i ciastkach. – Tedowi? – spytał podejrzliwie Hartwell. Enid opowiedziała mu, jak Ted i Amelia poznali się podczas fiesty u Valverde’ów, podczas gdy dziewczyna siedziała sztywno, trzymając ręce na kolanach. – Nie akceptuję go – oświadczył w napięciu Hartwell. – Jego rodzina znajduje się na najniższym szczeblu drabiny społecznej i, jak podejrzewam, ewolucyjnej. – Najwyraźniej uznał tę złośliwość za dowcipną, bo roześmiał się, jakoś nie zauważając, że pozostali milczą. – Ted ma złą reputację – nie wytrzymał Alan i łagodnym tonem perswadował Amelii: – Wolałbym, żebyś się z nim nie spotykała. Jesteś zbyt delikatnym kwiatem, by znaleźć się w tak niewrażliwych rękach. Uśmiechnęła się do niego ciepło. Alan był tak miły. Zupełnie niepodobny... do brata. – Pochlebiasz mi – odparła skromnie. – Z pewnością ci pochlebia i powinnaś to docenić – powiedział stanowczym tonem ojciec. – Alan jest bardziej odpowiedni dla ciebie niż Ted. Należy do tej kategorii kawalerów, z którymi powinnaś się spotykać. Amelia zaczerwieniła się z powodu natarczywości ojca, lecz Alan uśmiechnął się z zadowoleniem. – Wspaniale, proszę pana. A zatem, czy mogę przyjść do państwa w sobotę i zabrać Amelię na koncert? Oczywiście będę ją traktował z najwyższym szacunkiem i odprowadzę do domu o stosownej porze. – Zgadzam się – odparł Hartwell, całkowicie ignorując córkę. Amelia pomyślała, że byłoby jej przyjemnie, gdyby ktokolwiek zapytał ją, czy ma ochotę pójść. Ale jedno spojrzenie na ojca wystarczyło, by powstrzymać się od uwag. – Naprawdę musimy już jechać – powiedział wstając z krzesła. – Dziękuję za gościnność. Amelio, zróbże to samo. – Tak, papo – szepnęła posłusznie i zaczęła dziękować zgaszonym głosem. – Koniecznie przyjedź jeszcze do nas, moja droga – żegnała dziewczynę przygnębiona Enid, starając się nie okazywać jej za mocno współczucia w obecności ojca. – Byłoby mi miło – zapewniała ją Amelia słabym głosem. – Przestań marudzić
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.