ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Nie - powiedział półgłosem i nie zważając na Margit odwrócił się,brnąc w głębokim mroku między palmami, gdzie wśród szeptów i lekkiego brzęku bransolet znikały wydłużone postacie keralskich ryba- czek; powoli rozpływały się ciepłe światła kołysanych latarek. - Co się z tobą stało? - w głosie dziewczyny brzmiał niepokój. - Po co mnie tu ciągnęłaś? - wybuchnął niesprawiedliwym gniewem. - Ja przeczuwałem. - Myślałam, że ci sprawię przyjemność. Co on powiedział? Czego od ciebie chciał? - Ach, nic... Sam sobie stwarzam trudności - uchwycił jej dłoń, podniósł do ust. - Przepraszam. - Ale o co wam poszło? Odwrócił się tak niespodziewanie, że prawie na niego wpadła. - Naprawdę, chcesz wiedzieć? Ton głosu ostrzegał. - Jeśli coś przykrego - zawahała się. - To może nie dziś... Ale jestem z tobą, możesz na mnie też zrzu- cić ciężar, nie ugnę się. - Kiedyś i tak musi dojść do tej rozmowy - ściszył głos, za nimi w niewielkiej odległości szedł służący, znał te ścieżki, więc zgasił latarkę, jednak bawił się naciskaniem guziczka, ostre plamy światła wyłuskiwa- ły kostropate pnie palm biegnące ku niebu, pęki suchych traw i zakurzone, prawie czarne gałęzie krze- wów. - Przecież jest zawsze wyjście - zmęczenie i senny smutek miała w głosie - jednak nie wymagaj tego ode mnie, zostawmy to losowi jak Hindusi. - O czym ty mówisz? - Gdybym nie żyła... Zacisnął palce na jej ramieniu, potrząsnął z rozpaczą. - Nie wolno ci nawet o tym pomyśleć! Całował jej czoło i oczy, gniótł wargami powieki, mierzwił brwi, policzki miała rozpalone i słonawe, usta mimo kredki od spodu spieczone. - Życie moje - dyszał kołysząc ją przytuloną do siebie. - A Ilona? - szepnęła. - Istvan, proszę cię, przynajmniej przed sobą nie kłam. Tyle razy mówiliśmy o przyszłości, nie licząc się, tak jakby już umarła. No, więc miej odwagę, pomyśl że ja odejdę, uwolnię cię. - Nie chcę. Nie mogę. Drżała, jakby przejęta chłodem, od morza ciągnęło słonawym powiewem, zapachami butwiejących zwałów roślinnych i wilgotnego piasku, nadlatywał niechętny łoskot bijących fal. Przycisnęła jego dłoń do ust i policzka, na którym poczuł łzy. - Tu jest ścieżka, sab - białe światło chlusnęło między zjeżone, suche trawy. - Idź pierwszy, Danielu - rozkazał puszczając Margit. - Państwo nie widzieli szopki, trzech króli, słoni, one kołyszą trąbami - zachwalał półgłosem. - Po mszy chłopcy kręcą korbką i wszystkie figury chodzą dookoła żłobka. Gwiazda świeci. Święty Józef pali hukę jak zwyczajny Hindus. - Pani się źle czuje. - Mam trochę gorączki - przyznała oblizując suche wargi. - Za dużo memsab leżała na słońcu - mruczał oskarżycielsko służący. Za długo w morzu. I słońce, i woda wypijają siły. Sab nie powinien pozwalać. Wstępowali między wydmy. Grzęźli w głębokim piasku, który popiskiwał pod stopami. W ciemnej dali mrugała białym okiem latarnia morska i grzbiety długich zwałów wodnych mżyły jak próchno rozdmu- chiwane powiewem. Daniel zgasił lampkę, ciemność nie była dotkliwa, bo i piasek wymyty do połysku pozwalał dojrzeć na wpół zagłaskane ślady. Kierowali się, nie spiesząc, na pomarańczowe okna hotelowej restauracji. Chrapliwe głosy zatoki gasi- ły ledwie słyszalny brzęk muzyki z pawilonu. Wrzaski saksofonu, urywany rytm perkusji chwytali jak za- gubione sygnały. Służący stąpał pewnie i jakby przyspieszył kroku, zzuł sandały, trzymał w ręku. Margit poszła za jego przykładem. Piasek w głębi jeszcze nie wystygł, rozstępując się pod naciskiem grzał stopy. Istvanowi wydało się, że już tak kiedyś było, jakby znał zatarty ciemnością krajobraz przysypany szklistym pyłem gwiazd, sylwetkę przewodnika wyznaczoną ciepłym światłem dalekich lamp, a może we śnie czekał, by go przyjazna dłoń wywiodła z lęków, wskazała azyl. Ujął rękę Margit, dziewczyna drżała. - Chłodno ci? - Smutna jestem - odpowiedziała z namysłem - przepraszam cię, niemiły ze mnie towarzysz. Byli już blisko domków kempingowych, wspartych tylną ścianą o stromy brzeg, a przodem dźwignięty na słupach, ku którym podpływały nieruchomo fale siwego piasku. W oknach jak w czarnych zwierciad- łach wirował deszcz gwiazd. Ostre głosy cykad odprowadzały ich niby alarmujące dzwonki. Wierciły w uchu, dokuczały. - Co to, sab? - spłoszył się nagle Daniel. Latarka, którą zaświecił, tylko przeszkadzała, oczy już przywykły do ciemności. Jakieś duże zwierzę wyskoczyło spomiędzy wydm i biegło zygzakiem, aż przepadło w mroku. Cykady grały jak oszalałe. - To był człowiek - służący oświetlił rozpłynięty ślad. Wokół tropu widniały koliste, małe zaklęśnięcia, ziarna piasku zlepiała wilgoć, poczuł ją Istvan palca- mi, sprawdzając, czy to nie krew. - On wyszedł z wody. - Zostaw - pochwyciła go Margit za rękaw - uciekł i mamy spokój, co on cię obchodzi. Proszę, wróć- my już do domu. Jednak wyraźny trop wabił, Daniel odsłaniał go białą smugą światła. - Biegł na czworakach jak pies. On tu gdzieś musi być - zachęcał do poszukiwań. - Nie bój się, Margit, wracamy. Przyspieszyli kroku, nasłuchiwali czujnie. Sapanie morza przycichło, trąbka hałasowała, cykady sygna- lizowały sobie ich przejście długimi seriami zgrzytów. Wgłębienia w piasku nikły, weszli na spieczony, żwirowaty grunt porosły suchą, rzadką trawą, kłującą jak ości rybie. - Zaczekaj - prosiła Margit wkładając sandały. Istvan przystanął, widział, jak plama świetlna otarła się o ich domek, liznęła okno, opadła na schodach werandy, wpełzła między pale wspierające podłogę. - Sab, mamy go! Tu się schował - usłyszał triumfalne wołanie Daniela. Zostawił dziewczynę, podbiegł i przykucnął obok służącego, opierając obie dłonie na ziarnistej ziemi
|
WÄ
tki
|