ďťż

Czekać na rozkazy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nie odpowiadać.” Creideiki, oczywiście, usłuchał. Jednak połowa opiekuńczych ras w Galaktyce wysłała już swoje wojenne statki, by odnaleźć „Streakera. Nagle Toshio zamrugał. Coś. Może wreszcie echo? Tak, detektor rud magnetycznych wskazywał słaby sygnał z kierunku południowego. Toshio skupił się na odbiorniku, rad, że wreszcie może się czymś zająć. Rozczulanie się nad sobą stało się nudne. Tak, to powinno być spore skupisko rudy. Czy zawiadomić Hikahi? Rzecz jasna, poszukiwania zaginionych członków załogi miały pierwszeństwo, ale... Z góry spłynął jakiś cień. Okrążyli podstawę sporego kopca z metalu. Masyw o barwie miedzi pokrywały grube sznury zwisającej zielonej roślinności. – Nie zbliżaj się zanadto. Małe Ręce – usłyszał z lewej gwizd Keepiru. Tylko delfin i ślizg Toshia znajdowali się tak blisko kopca. Pozostali szperacze ominęli go z daleka. – Nie wiemy nic o tutejszej roślinności – ciągnął Keepiru. – A w pobliżu tego miejsca zaginął Phip–pit. Powinieneś trzymać się swojej eskorty. Keepiru przewalał się leniwie obok Toshia, dotrzymując mu tempa płynnymi uderzeniami płetwy ogonowej. Starannie pozapinane sprzączki skafandra lśniły złocistym blaskiem odbitym od kopca. – A więc tym ważniejsze jest pobranie tu próbek, no nie? – odparł zirytowany Toshio. – Przecież w końcu po to tu jesteśmy! I nie dając Keepiru czasu na odpowiedź, skierował ślizg w stronę mrocznego masywu kopca. Zanurzył się w mrok, gdyż wyspa odgradzała go od popołudniowego słońca. Przepływające ławicą rybki o srebrzystoszarych grzbietach zdawały się eksplodować na wszystkie strony, gdy wjechał ślizgiem w gęstą, sprężystą roślinność. Za jego plecami zaskoczony Keepiru wyskrzeczał ze złością przekleństwo w primalu, co wskazywało na jego zdenerwowanie. Toshio uśmiechnął się do siebie. Ślizg mruczał posłusznie, a kopiec wznosił się nad nim jak góra. Toshio wychylił się i złapał najbliższe zielone pasmo. Poczuł, jak wić trzasnęła i została mu w dłoni. Tego nie zdołałby zrobić żaden fin. Z zadowoleniem rozprostował palce i obrócił się, aby schować zerwaną roślinę do worka na próbki. Spojrzał w górę i zobaczył, że zielona masa zamiast oddalić się od niego, była bliżej niż przedtem. Skrzeczenie Keepiru też było głośniejsze. Mazgaj! – pomyślał Toshio. – Przez sekundę nie patrzyłem na przyrządy. I co z tego? Wrócę do twojej przeklętej eskorty, zanim skończysz układać wierszyk z wymówkami. Skręcił mocniej w lewo i jednocześnie ustawił płaty dziobowe na wznoszenie. W tej samej chwili zrozumiał, że popełnił błąd. Manewr zwolnił tempo oddalania się ślizgu na tyle, że dosięgnął go pęk wyciągających się zielonych łodyg. Na Kithrupie musiały jednak istnieć większe morskie stworzenia, bo macki, które owinęły się wokół Toshia, były wyraźnie przeznaczone do chwytania grubego zwierza. – Och, Koino–Anti! Teraz się wpakowałem! – mruknął. Przesunął manetkę gazu na najwyższe obroty i spiął się w sobie, oczekując potężnego pchnięcia silnika. Silnik zagrał pełną mocą... ale ślizg nie przyspieszył. Zajęczał tylko, rozciągając długie, mocne jak liny pnącza. A potem zgasł. Toshio poczuł dotknięcie macek najpierw na jednej, a potem na drugiej nodze. Macki zacisnęły się i zaczęły ciągnąć go w tył. Ciężko dysząc, zdołał jakoś odwrócić się na plecy i sięgnąć po nóż tkwiący w pochwie na udzie. Macki były pofałdowane i węźlaste. Przywierały swoimi zgrubieniami do wszystkiego, co napotkały na drodze, a gdy jedna przypadkiem dotknęła grzbietu gołej dłoni Toshia, chłopiec krzyknął pod wpływem przeszywającego bólu. Feny nawoływały się wzajemnie, a gdzieś opodal słychać było gwałtowną szamotaninę. Jednak oprócz przelotnego błysku nadziei, że nikt inny nie został schwytany, Toshio nie miał wiele czasu na rozmyślania, ponieważ musiał walczyć o życie. Wyjął nóż, błyszczący jak nadzieja. Z niej zrodziła się następna, gdy jednym chlaśnięciem udało mu się przeciąć dwie z cieńszych wici. Kolejna, nieco grubsza, poddała się po kilku sekundach. Jednak natychmiast zastąpiły je dwie następne. Wtedy zobaczył miejsce, do którego wciągały go macki. Bok metalowego kopca rozcinała głęboka szczelina. Wewnątrz czyhała drgająca masa czułków. Jeszcze głębiej, w odległości kilkunastu metrów, leżało już coś smukłego i szarego, uwięzione w gąszczu zwodniczo powolnego listowia
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.