ďťż

Cóż za lekkomyślny człowiek! Nie chciałbym mieć takiego towarzysza swych wędrówek po prerii...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Pokrzepieni snem i dobrym śniadaniem (Warren nie zapomniał o zaopatrzeniu się w żywność), na koniach, które wypoczęły i wytarzały się w trawie, ruszyliśmy do Canyon Creek. Same zagadki Farmy hodowlane czy stacje hodowlane — bo i tak je zwano — oglądałem niejeden raz. Ta, do której obecnie przybyliśmy, niewiele różniła się od innych. Chyba tylko wielkością obszaru i wspaniałością siedziby jej właściciela. Poza tym znajdowały się tu takie same corrale, czyli zagrody dla bydła lub koni, magazyny na paszę, parę baraków dla kowbojów, domki dla służby, a poza nimi przestrzeń falistych łąk, porosłych już świeżą runią, zamkniętych na dalekich krańcach pasmem siwych gór. Tu pasły się stada czerwonego bydła: zdziczałych krów i długorogich teksaskich wołów, spędzanych zaledwie raz na rok. Nie mogłem pojąć, z czego wywodziła się nazwa posiadłości Warrena: Canyon Creek. Nie dostrzegłem bowiem ani kanionu, ani płynącego nim potoku. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się i wreszcie zobaczyłem, że na krańcu ziem Warrena znajdował się miniaturowy wąwóz wypłukany w miękkim podłożu przez rzeczkę, o której nikt nie wiedział, skąd wypływa i gdzie znajduje ujście. W swym środkowym biegu stanowiła kraniec północny posiadłości Warrena. Poza jej korytem leżały już ziemie niczyje, jak je nazywano, w istocie — odwieczne tereny łowieckie Szoszonów, Kruków, a przede wszystkim Czarnych Stóp, koczujących po obu stronach granicy między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi. Ci sąsiedzi Warrena nie byli uciążliwi. Tylko przez dwa pierwsze lata pojawiali się w wielkich gromadach tuż za rzeczką, co wyglądało niepokojąco. Ale Warren, daleki od wszelkiego bojowego animuszu i pragnący się utrzymać na zajętych ziemiach, zdobył się na krok rzadko spotykany w tych stronach: okupił się Indianom kilkudziesięcioma sztukami bydła, setką wełnianych koców, podobną ilością strzelb i myśliwskich noży. Wypalił fajkę pokoju z wodzami najbliżej koczujących grup, a na koniec uczynił rzecz zgoła najmądrzejszą: zakazał swym kowbojom przekraczania linii rzeczki, i to pod groźbą natychmiastowego zwolnienia z pracy. Wszystkie te posunięcia zapewniły spokój jemu, jego ludziom i jego dobytkowi. Co prawda grupki czerwonych wojowników pojawiały się nad graniczną wodą, ale zdarzało się to rzadko, a odwiedziny takie posiadały jak najbardziej pokojowy charakter i kończyły się kolejnym kalumetem i podarunkami, których nie szczędził, hodowca. Opłacało mu się to stokrotnie. Kiedy dowiedziałem się o tym wszystkim, nabrałem lepszego mniemania o Warrenie. Tak przedstawiała się sytuacja w Canyon Creek, gdy wjechaliśmy pewnego dnia w granice posiadłości. Gospodarz powiódł nas prosto ku swej siedzibie, widocznej z daleka wśród kępy drzew, jedynej na tym otwartym terenie, zasłaniającej dom zieloną kurtyną. Szeroka droga biegła wprost na podjazd, środek którego zajmował okrągły klomb. Za nim stał budynek o żółtych ścianach, z portalem wspartym na czterech okrągłych słupach. Na płaskim dachu budynku błyszczały balustradki małego tarasu. W sumie — architektura wzorowana na stylu hiszpańskim, znana mi już z przejazdu przez Teksas. Tu, w surowym otoczeniu, na tle nagiej płaszczyzny i dalekich gór, siedziba Warrena wyglądała obco, aż nazbyt egzotycznie. — Witajcie, panowie, w Canyon Creek! — zawołał pompatycznie Paddy Warren. Ledwo zdążyliśmy zeskoczyć z siodeł, podbiegło dwu ludzi, chwyciło konie za uzdy i powiodło gdzieś poza 1inię drzew. Zostaliśmy zaprowadzeni przez gospodarza długim korytarzem do pokoju, którego wnętrze zajmowały dwa łóżka, szafa, stół, kilka krzesełek i umywalka z potężną, ciężką miednicą. Meble lśniły politurą, a ściany przyozdobiono wełnianymi, ręcznie tkanymi makatami. Bez trudu rozpoznałem dzieła rąk nawajskich kobiet. Nad tymi makatami umieszczono trzy indiańskie pióropusze, .zbyt strojne — jak mi się wydawało — aby mogły być autentyczne. Część podłogi pokrywało futro pumy. Było duszno, pachniało skórami i owczym runem. Natychmiast otworzyłem okno. Prąd świeżego powietrza wtargnął tu chyba po raz pierwszy od wielu tygodni. Odetchnąłem. Za oknem rozciągał się krąg traw zamknięty półkolem takich samych drzew, jakie widzieliśmy wjeżdżając. Ledwie otrzepaliśmy nieco z kurzu odzież i umyli ręce, gdy zapukano do drzwi. Ukazał się człowiek w białym kitlu, o czarnej twarzy. Murzyn
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.