ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Nie pozwalam, rozumiesz?! Nie pozwalam! Czy ty masz źle w głowie?
- Masz sprośne myśli, tato - odpowiedziała Judith głosem cichym i pełnym sarkazmu.
- Mam, rzeczywiście mam. To jest najczęstszy zarzut, jaki nam stawia twoje pokolenie. No, ale trzymamy się na szczęście jeszcze jakich takich norm postępowania. Posłuchaj mnie, Judith, stanowczo zabraniam ci widywać się z tym człowiekiem.
Przez dłuższą chwilę patrzyła mi prosto w oczy, a potem powiedziała:
- Rozumiem. Doskonale rozumiem.
- Czy możesz zaprzeczyć, że zadurzyłaś się w nim?
- Nie.
- Ale nie masz pojęcia, co to za gagatek. Zresztą, skąd mogłabyś wiedzieć?
Opowiedziałem jej następnie, z licznymi szczegółami, wszystko, czego dowiedziałem się o Allertonie.
- Teraz już chyba wiesz, z kim masz do czynienia - zakończyłem.
Judith zareagowała na moją opowieść całkowitą obojętnością. Uśmiechnęła się ironicznie i powiedziała:
- Nigdy nie uważałam go za świętego, zapewniam cię.
- Mój ty Boże, czy to może ci być zupełnie obojętne? Nie jesteś chyba do tego stopnia zdeprawowana?
- Możesz to i tak nazwać, jeżeli chcesz.
- Judith, na litość boską, chyba nie...?
Nie potrafiłem się zdobyć na wyrażenie moich podejrzeń.
- Posłuchaj, tato. To gadanie na nic się nie zda. Mam zamiar postępować, jak mi się żywnie podoba. Przestań mną komenderować. I tak z tego nic nie wyjdzie. Będę żyła tak, jak mi wygodnie, i tyle. A ty na pewno nie powstrzymasz mnie przed niczym.
Zanim zdążyłem na to zareagować, obróciła się na pięcie i odeszła.
Poczułem, jak nogi uginają się pode mną.
Opadłem na fotel. Jest gorzej, myślałem, znacznie gorzej, niż mi się zdawało. Dziewczyna jest po uszy zakochana i nie ma nikogo, kto mógłby z nią pomówić. Jedyna osoba, która wiedziałaby, jak do niej podejść - jej matka - leży w grobie. Cała odpowiedzialność spoczywa więc na moich barkach.
Nigdy w życiu - ani przedtem, ani potem - nie cierpiałem chyba tak strasznie, jak w tej chwili.
4
Po pewnym czasie zmobilizowałem się, wstałem, umyłem ręce, ogoliłem się i przebrałem do kolacji. Przy stole zachowywałem się chyba tak jak zwykle. W każdym razie nikt nie zauważył mojego przygnębienia.
Kilka razy poczułem na sobie uważne spojrzenie Judith. Przypuszczam, że zastanawiała się, w jaki sposób zdołałem się tak szybko uspokoić.
Jednakże nie przestawałem ani na chwilę myśleć o jej sprawie. I narastało we mnie śmiałe postanowienie.
Do wykonania mojego zamiaru potrzebna była odwaga - odwaga i rozwaga.
Po kolacji wyszliśmy na chwilę do ogrodu. Niebo zaciągnęło się, w powietrzu wciąż trwała duchota. Wszyscy marzyliśmy o deszczu i zmianie pogody. Na pewno będzie burza, twierdziły panie.
Kątem oka spostrzegłem Judith, znikającą za węgłem. Po chwili Allerton udał się powolnym krokiem w tym samym kierunku.
Skończyłem szybko rozmowę z Boydem Carringtonem i podążyłem za nimi.
O ile pamiętam, Norton próbował mnie zatrzymać. Chwycił mnie pod ramię. Zdaje się, że proponował mi spacer do ogrodu różanego. Przeprosiłem go jednakże i ruszyłem naprzód. Pamiętam, że szedł za mną, ale nie zwracałem na niego uwagi.
Po chwili zobaczyłem ich. Twarz Judith zwróconą ku górze. Pochylony nad nią Allerton. Widziałem, jak bierze ją w ramiona, jak ją całuje.
Niemal natychmiast oderwali się od siebie. Zrobiłem jeszcze jeden krok naprzód i wtedy Norton chwycił mnie bardzo mocno za ramię i pociągnął z powrotem do domu.
- Nie może pan chyba... - zaczął.
Przerwałem mu.
- Mogę - syknąłem. - Właśnie, że mogę.
- To nie ma sensu, drogi panie. Rozumiem, że sprawa jest dla pana przykra, ale nic pan na to nie poradzi, niech mi pan wierzy.
Milczałem. Niech mu się tak zdaje. Ja wiedziałem swoje.
- Znam to uczucie - powiedział Norton cicho. - Bezsilność, złość. Ale to nigdy do niczego nie prowadzi. Trzeba uznać się za pokonanego, i to możliwie jak najszybciej. Niech się pan z tym pogodzi!
Nie chciałem się z nim spierać. Czekałem tylko, żeby się wygadał. A potem wróciłem na to samo miejsce. Nie zastałem już nikogo. Ale wiedziałem, dokąd poszli. Wiedziałem, bo opodal, za kępą bzu, znajdowała się altanka.
Podszedłem pod nią i rzeczywiście usłyszałem głosy. Zatrzymałem się. Mówił Allerton:
- W takim razie, moja droga, jesteśmy umówieni. Przestań się wreszcie upierać. Pojedziesz jutro do miasta. Ja oświadczę po południu, że wybieram się na dwa, trzy dni do przyjaciela do Ipswich. Ty zadepeszujesz z Londynu, że nie możesz wrócić przed poniedziałkiem. Zjemy sobie u mnie dobrą kolacyjkę. Zobaczysz, że nie pożałujesz. Przyrzekam ci.
Poczułem, że Norton chwyta mnie za klapy marynarki. Potulnie pozwoliłem się odprowadzić do domu. Udawałem, że się bronię, ale tylko dlatego, że przed chwilą powziąłem decyzję. Wiedziałem już, co robić.
- Proszę się o mnie nie martwić, mój drogi - powiedziałem do Nortona spokojnym i bardzo stanowczym tonem. - Nie zrobię żadnych głupstw. Przekonał mnie pan. Ma pan rację. Nic się tu nie zwojuje. Nie można komenderować dorosłymi dziećmi. Poddaję się.
Norton odetchnął z ulgą. Śmieszny człowiek.
W kwadrans później oświadczyłem mu, że mnie rozbolała głowa i że chciałbym się wcześnie położyć do łóżka.
Na pewno nawet nie podejrzewał, co zamierzam.
5
Zatrzymałem się na chwilę w korytarzu. Panowała zupełna cisza. Ani żywej duszy. We wszystkich pokojach łóżka zostały już rozścielone. Norton, który również mieszkał na moim korytarzu, był - jak wiedziałem - na dole. Elizabeth Cole grała w brydża. Curtiss był na pewno w kuchni na kolacji. Mogłem więc przystąpić do dzieła.
Nie na próżno przepracowałem tyle lat pod kierunkiem Poirota, winszowałem sobie w duchu
|
WÄ
tki
|