Cienki i długi...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zaraz rozległ się pojedynczy grzmot, jeszcze zdławiony, jakby przychodził z za¶wiatów. Kiedy błysnęło drugi raz, dałem do zrozumienia, że wracam do schroniska. Chciałem tam pój¶ć i szukałem byle pretekstu. Byłem bowiem ciekawy tre¶ci informacji od Moniki. Czułem, że to jest co¶ ważnego. — Już idziesz? — zagadnęła mnie Mira. — Tak, jestem trochę zmęczony. Trafię sam, a wy się bawcie. — Pójdę z tob±. Pawle — zaoferowała wspólny spacer Eryka. — Miło mi. — Wła¶ciwie to my też musimy wracać — b±knęła Mira. — Jutro wstajemy skoro ¶wit. — Nowy trop? — popatrzyłem na ni±. — A jak my¶lisz? Opu¶cili¶my cał± grup± polanę, na której stał „buk Jagiełły". Zbliżała się burza i czę¶ć uczestników sabatu także kierowała się w dół do schroniska. Ruszyli¶my więc tym samym szlakiem, podpieraj±c się miotłami. Szło się nam szybciej, bo mieli¶my z górki. Pocz±tkowo szedłem sam, ale zaraz obskoczyli mnie chłopcy. — Dziewczyny nie chc± nic powiedzieć — zacz±ł Finlandczyk. — Nie chlapn±, na co wpadły. — Miejcie uszy i oczy otwarte. — Tak jest! W drodze powrotnej redaktor wyraĽnie nadskakiwał Mirze — przez pewien czas szli nawet pod rękę. Widz±c to, Julia podeszła do mnie i uczepiła się mojego przedramienia. „Oho, zaczęła się pokazowa!" — pomy¶lałem bardziej rozbawiony niż poirytowany. Byłem pewien, że robi to na zło¶ć Mirze i Zenkowi. Brn±c szlakiem do Nowej Słupi poruszyłem temat zagojskiego tropu. Mieli¶my dobr± okazję na rozmowę i nie było potrzeby wracać do tego tematu w schronisku, skoro wszyscy zamierzali wstać o ¶wicie. Rozmowa jednak się nie kleiła. Jedynie doktor Szalony okazał zainteresowanie tematem. Eryka została gdzie¶ za nami, bo straciłem j± z oczu. Zreszt± Julia robiła wszystko, żeby trzymać mnie krótko przy sobie. Mira z redaktorem za¶ trzymali się razem, nieco dystansuj±c się od reszty. — I co s±dzisz o tych freskach w Zago¶ci? — pytał Piotr. — Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawd±. — Mam pewne przeczucia, ale to za mało. Miałe¶ jednak rację, że Montjoie szukali schronienia u joannitów. Prawdopodobnie wła¶nie w Zago¶ci doszło do komitywy między zakonami. Brawo! — Po prostu — ucieszył się z komplementu — starałem się my¶leć psychologicznie, wczuwaj±c się w uciekinierów, jakimi byli Montjoie. Wypijemy dzisiaj po koniaczku? To opowiesz mi więcej. — Chcesz mnie upić? — Nie, aż taki zły nie jestem — za¶miał się. — Tylko Mira twierdzi, że jest o krok od rozwi±zania zagadki. A wasza pi±tka też nie zasypia gruszek w popiele. Fascynuj±ce! Gra weszła w kulminacyjn± fazę, nie mylę się? — Mamy konkurentów, Piotrze — rzekłem poważnym tonem. — To znaczy? Wspomniałem mu o po¶cigu za alf±romeo i przetrzymywaniu nas w piwnicy starego domu. Nie wspomniałem tylko o Końskiej Szczęce. Nie miałem złudzeń, że należało poinformować Kuratora operacji o epizodzie z brunetem. Zreszt± nasza popołudniowa przygoda nie była chyba dla nikogo tajemnic±, Mira z pewno¶ci± bowiem już o wszystkim wiedziała od redaktora. — Niedobrze — zmartwił się. — Teraz mi to mówisz? —Nie chciałem psuć miłego nastroju. Moim zdaniem, je¶li Mistrz chciałby zrobić nam krzywdę, już by to zrobił. Okaleczenie nas, a nawet zabicie nie wchodzi raczej w rachubę. Narobiłby sobie niepotrzebnego kłopotu. Zależy mu na konspiracji. Dlatego usun±ł z areny wydarzeń Zenona, a potem to samo zrobił z nasz± pi±tkę. To ¶wiadczy, że zagojski trop jest kluczem do zagadki. Na szczę¶cie, nie wie jeszcze o naszej ucieczce, a to daje nam możliwo¶ć obserwacji tego miejsca i przyłapania drania na gor±cym uczynku. Z samego rana on lub jego współpracownik powinni odwiedzić stary dom u podnóża góry. Przyjdzie sprawdzić co z nami, przywiezie prowiant, a wtedy mamy szansę go złapać. — Koniecznie musimy zawiadomić policję — wtr±ciła Julia. — Ten Mistrz ma broń, nie damy mu rady. — Masz rację. Niespodziewanie zadzwoniła moja komórka. Przeprosiłem Julię i doktora Szalonego. Dzwonił Końska Szczęka. — To ja. Maciej — chrypiał mu głos ze zdenerwowania. — Słuchaj, do chatki zbliża się samochód. Jak Boga kocham, to alfa romeo! Co robić? — Alfa romeo? Stan±łem. Inni zerkali na mnie z zainteresowaniem. Podszedł do mnie zaoferowany redaktor. Stał i czekał. — Czy co¶ się stało? — zapytała z tyłu Eryka. Ale nie zważałem na ni±. Pochłonięty byłem rozmow±. — Na razie nic nie rób — powiedziałem do Końskiej Szczęki. — Tylko obserwuj. A potem zamelduj, co się dzieje. Sam nie dasz im rady. Pamiętaj, oni s± uzbrojeni. Maj± pistolet! Rozł±czyłem się, schowałem komórkę i poinformowałem wszystkich, że pod Kobyl± Gór± zostawili¶my swojego człowieka w charakterze obserwatora. Teraz musiałem im to wyznać. Wszyscy stali poruszeni do żywego, najbardziej chyba zmroziła ich wzmianka o pistolecie. — Co robimy? — spojrzał na mnie redaktor. — Musimy jak najszybciej dotrzeć do schroniska. l rzuciłem się niemal biegiem w dół po stromym zboczu. Do schroniska było zaledwie pięć minut drogi. Hen, za górami uderzył piorun. Pierwszy dotarłem na miejsce, tak bardzo się ¶pieszyłem. Dopiero po minucie zza rogu hotelu wyłonił się Zenon. Po nim pojawili się inni, tak samo zdyszani i zziajani. Na samym końcu przybiegli Eryka i chłopaki z dziewczętami. Wszyscy mieli¶my zmoknięte czupryny, bo od kilku minut zacz±ł si±pić deszczyk. Zanosiło się jednak na to, że burza przeszła bokiem. Grzmiało jeszcze w oddali, ale coraz ciszej. Wsiadłem do wehikułu i krzykn±łem do redaktora: — Jedziesz ze mn±?! — Jadę — skin±ł głow±. — Ale może lepiej pojedĽmy moim oplem. To dobry samochód, ostatnio robiłem przegl±d. — Psze pana — zacz±ł się ¶miać Finlandczyk — w porównaniu z wehikułem, to nie jeĽdzi. — Dowcipni¶ — prychn±ł Zenon. — Czy mogę zabrać się z wami? — podeszła do nas Eryka. — To niebezpieczna misja — pokręciłem przecz±co głow±. — Znam karate i dżudo — o¶wiadczyła poważnie. — Czarny pas. — Dobra, ale nikt więcej! — A my? —jęknęli chłopcy. — Wy? Do łóżek! Julio, odpowiadasz za nich. — Nie mogę pozwolić na żadn± akcję w stylu Rambo! — wtr±cił doktor Szalony. — Zadzwońmy lepiej na policję. — Panie Pawle! — przede mn± wyrósł Małomówny. — Musimy porozmawiać. W cztery oczy. — O, jaki on zrobił się nagle rozmowny — za¶miała się Gioconda. — Nie teraz, chłopcze — odganiałem go ruchem ręki od wehikułu. Zapaliłem silnik. — Potem. — Potem będzie za póĽno. — Julio, weĽ ich na górę! I zabierz od Piotra wiadomo¶ć z Warszawy. — Kiedy wrócicie? — zainteresowała się. — Możliwie najszybciej
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. SkĹ‚adam siÄ™ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ… gĂłwnianego szaleĹ„stwa.