ďťż

Była gotowa znieść każdy ból, by tylko żyć dalej...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Każdy ból. To było potworne. A ja podawałam jej morfinę... bo wiedziałam, że ona ma mocne serce i silną wolę. Cierpiała, panie Roth... Musiałam coś jej dać! Rozumie pan? — Sądzę, że tak. — Młodzi potrzebują po prostu końskich dawek morfiny. Rozpłakała się i nie próbowała nawet otrzeć łez. Nie przerwała, żeby się uspokoić: — Gdy tak umierają młodzi ludzie... to jest coś koszmarnego! Krzyczałam na doktora Kapłana: „Nie pozwolę na takie okrucieństwo wobec umierających!" Więc przyniósł mi morfinę. I podałam ją. Zdało mi się, że ona jeszcze raz przeżywa tamtą scenę; wraca do dnia, w którym zaaplikowała morfinę swojej cierpiącej rówieśniczce. — Była taka młoda, taka młoda... — dodała. Pomyślałem, że ona, być może, zawsze potrafi znaleźć się tam, gdzie jej potrzebują i dlatego była właśnie z nim. — I co stało się potem? — zapytałem. Odpowiedziała po dłuższej chwili słabym, naprawdę słabym głosem. Patrzyła na swoje dłonie, które przykuwały od pewnego czasu również moją uwagę; dłonie, które pewnie myła ze dwieście razy na dzień. 83 — Ona zmarła. Podniosła oczy i uśmiechnęła się ze smutkiem, dając tym uśmiechem do zrozumienia, że uwolniła się już od raka, od śmierci nim spowodowanej, choć fakt ten nie odmienił jej skłonności do środków odurzających i niechęci wobec osobników pokroju doktora Kapłana i mnie. — Umarłaby i tak, była na to przygotowana. Tylko że zmarła przeze mnie. Zabiłam ją... Miała taką piękną skórę. Była kelnerką, wie pan? Dobrą, szczerą dziewczyną. Mówiła mi, że chciałaby mieć szóstkę dzieci. Ale podałam jej morfinę i zmarła. Oszalałam. Zamknęłam się w łazience i dostałam ataku histerii. Żydzi! Ci Żydzi! W końcu przyszła przełożona pielęgniarek. To dzięki niej widzi mnie pan tutaj, a nie w więzieniu... Bo rodzina tamtej dziewczyny nie chciała mi popuścić. Narobili rabanu. Mieli poczucie winy, ponieważ nie mogli niczego zrobić, a nie chcieli, żeby ona zmarła. Wiedzieli, że cierpiała strasznie, że nie było żadnej nadziei, a jednak kiedy umarła, narobili potwornego zamieszania. Na szczęście moja przełożona była dobrą kobietą i ochroniła mnie. „Posseski, musisz stąd zmykać", powiedziała mi. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat. Wylądowałam na oddziale chirurgicznym. Tyle że tam bez przerwy operowali pacjentów. Brali ich na stół, lekarz czasem rzucał tylko okiem... Machali ręką, a ci biedacy umierali. Oni umierali! Panie Roth, ja nie mogłam uciec od śmierci. I wtedy poznałam Philipa. Chorował na raka. Operowali go. Miałam nadzieję... Okazało się jednak, że zostały zaatakowane węzły chłonne. Więc próbowałam się do niego nie przywiązywać. Nie chciałam się z nim wiązać. Byłam rozdarta i starałam się nad sobą zapanować... Philip to Żyd. Myślałam, że nienawidziłam go z tego powodu, ale jednocześnie czułam do niego coś innego... W porządku, chciałam go nienawidzić. Powinnam była wiedzieć... Powiedzieć sobie: trzymaj się od niego z daleka. Spójrz, jak on wygląda. Zamiast tego zakochałam się w nim. Zakochałam się w jego twarzy, we wszystkim, co było w nim tak cholernie żydowskie. W jego sposobie rozmawiania. W tych dowcipach. W tej gorliwości i w jego cudactwach. Uwielbieniu życia. Był jedynym pacjentem, który dał mi więcej siły, niż ja potrafiłam przekazać jemu. Zakochaliśmy się. Właśnie wtedy dostrzegłem za oknem znajdującym się naprzeciwko mnie zespół adwokatów broniących Demianiuka. Oni również musieli być gośćmi tego hotelu we wschodniej Jerozolimie i zapewne wybierali się na popołudniowe posiedzenie lub też akurat wrócili z sądu. Najpierw 84 rozpoznałem Sheftela, a następnie pozostałych dwóch. Nadal był z nimi, ubrany nienagannie w garnitur i krawat, wysoki syn Demianiuka, niby czwarty członek zespołu broniącego jego ojca. Jinx zainteresowało, co odwróciło moją uwagę od jej opowieści; historii o miłości i śmierci. Podążyła za moim wzrokiem. — Wiesz, dlaczego Demianiuk nadal kłamie? — A czy kłamie? — Oczywiście! Obrona nie ma żadnych argumentów. — Sheftel wygląda mi na pewnego wygranej. — Bluff, czyste pozerstwo... Demianiuk nie ma żadnego alibi. To, przy którym obstaje, obalono już kilkanaście razy. A dokumenty z Trawników są j e g o... To jego zdjęcie i jego podpis. •* — A nie fałszywka? — Oskarżenie udowodniło, że nie. No i zeznania tych świadków, ludzi, którzy uprzątali komory gazowe, ludzi, którzy widzieli go codzienie e, obciążają go jednoznacznie. Poza tym, Demianiuk w i e, że oni mówią prawdę. Udaje tępego kmiotka, ale naprawdę wcale nie jest głupcem, tylko chytrym sukinsynem. Wie, że będzie wisiał. I wie, że się od tego nie wymiga. — Więc dlaczego wciąż kłamie? Skinęła kciukiem w kierunku hotelowego holu i ten niedbały gest wydał mi się dziwnie nie pasujący do jej wcześniejszych, pełnych pasji słów. Być może tego gestu nauczyła się od ojca inżyniera, tak jak przejęła od niego antysemickie nastawienie. To co powiadała na temat procesu, też brzmiało na wyuczoną kwestię; opinię, którą powtórzyła po kimś bez wiary w jej prawdziwość. Papuguje swego bohatera, pomyślałem. — Syn... — wyjaśniła. — On chce, żeby syn wyrósł na dobrego człowieka i o niczym nie wiedział. Demianiuk kłamie z powodu swojego syna. Gdyby przyznał się do winy, chłopak byłby skończony. Nie miałby już w życiu szans. I familiarnie dotknęła ręką mego ramienia. Nie mogłem odpędzić od siebie wyobrażenia tej samej ręki, dotykającej sekretnych zakamarków ludzkich ciał. Ów dotyk, którego teraz na sobie doświadczyłem, odebrałem jako rzecz wstrząsająco intymną. Na moment poczułem się cząstką niej; jak dzieciak, dla którego pieszczotliwe ręce matki są czymś tak bardzo bliskim. I poczułem też ufność do tego młodego, dużego ciała. Opamiętaj się! — upomniałem siebie w myślach. Tych dwoje ludzi może ci tylko zaszkodzić! 85 — Niech pan z nim porozmawia. Niech pan porozmawia z Philipem... Proszę. — Nie mam z nim o czym rozmawiać. — Och, nie... — błagała, zaciskając mi mocniej palce na ramieniu. Jej kciuk na zgięciu mojego łokcia wzbudzał miłe dreszcze, popychające mnie w odwrotnym kierunku do tego, który wytyczał rozum. — Proszę, nie... — Nie: co? — Nie niszczyć jego dokonań! — Sądzę, że to on właśnie niszczy moje. — Ale ten człowiek—krzyknęła — ma dzięki temu szansę wyleczenia się z choroby! W innych okolicznościach taki argument zrobiłby na mnie zapewne mocniejsze wrażenie; zupełnie jakbym miał wydać na kogoś wyrok skazujący bądź oczyszczający z zarzutów
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.