ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Część jego czasu
zajęta była rozmowami w salonach, na zjazdach, na zebraniach,
w komitetach, wszędzie, gdzie było można mówić. Będąc jednak
od dawna mieszkańcem miasta, nie dawał się w całości pochłonąć
rozmowom, jak to czynił podczas swego pobytu w Moskwie jego
niedoświadczony przyrodni brat. Pozostawało mu jeszcze dużo
nie zajętego czasu i sił umysłowych.
Na szczęście Koznyszewa w tym najprzykrzejszym dla niego
okresie niepowodzenia jego książki miejsce różnowieTców, kwa-
krów, głodu w samarskiej guberni, wystawy i spirytyzmu, zajęła
sprawa słowiańska, która uprzednio w sferach towarzyskich
dopiero się zarysowywała. Koznyszew i dawniej był jednym z jej
pionierów, a obecnie oddał się jej całkowicie.
W środowisku luflzi, do których należał, w owym czasie
o niczym innym nie mówiono i nie pisano jak o sprawie słowiań-
skiej i o wojnie serbskiej. To wszystko, czym się zwykle para dla
zabicia czasu próżnujący tłum, robiono teraz na rzecz Słowian.
Bale, koncerty, obiady, przemówienia, toalety pań, piwo, restau-
racje - wszystko świadczyło o sympatiach dla Słowian.
Koznyszew z wieloma rzeczami, które przy tej okazji mówiono
i pisano, w szczegółach się nie zgadzał. Nie uszło jego uwagi, że
sprawa słowiańska stała się jednym z kaprysów mody, które
zwykły na zmianę zaprzątać towarzystwo; wiedział również, że
niejeden z popleczników tej sprawy popiera ją dla własnej korzyś-
ci lub powodowany ambicją. Zgadzał się, że dzienniki piszą wiele
rzeczy zbędnych i przesadnych mając jedynie na celu zwrócenie
uwagi na siebie i przekrzyczenie innych. Widział, że w tym
ogólnym przypływie energii wysforowali się na czoło i krzyczą
najgłośniej wszyscy życiowi pechowcy i bankruci: wodzowie
naczelni bez armii, ministrowie bez teki, dziennikarze bez przy-
działu, prowodyrzy partii bez zwolenników. Spostrzegał wiele
lekkomyślności i śmieszności, ale widział i uznawał także niewąt-
pliwy, wciąż rozrastający się zapał, który łączył w jedno wszystkie
klasy społeczeństwa i wzbudzał odruchową sympatię. Rzeź jedno-
wierców i braci, rzeź Słowian budziła współczucie dla ofiar i gniew
przeciwko ciemięzcom. Bohaterstwo Serbów i Czarnogórców,
walczących o wielką sprawę, wywołało u całego narodu chęć
niesienia pomocy braciom nie tylko słowem, ale czynem.
Łączyło się z tym wszystkim jeszcze jedno zjawisko, które
cieszyło Koznyszewa: oto poczęła się wytwarzać opinia publiczna.
Społeczeństwo w wyraźny sposób wypowiedziało swe życzenia.
Dusza narodu zyskała swój wyraz, jak określał Koznyszew l A im
dłużej zajmował się tą sprawą, tym mu się wydawało bardziej
oczywiste, że jest to sprawa, która musi urosnąć do olbrzymich
rozmiarów, sprawa epokowa.
Poświęcił się całkowicie temu wielkiemu dziełu i myśli o książ-
ce zupemie go opuściły.
Cały jego czas był teraz tak zajęty, że nie mógł nadążyć
z odpowiedzią na wszystkie listy i żądania, z którymi się do niego
zwracano.
Pracując przez całą wiosnę i część letnich miesięcy, dopiero
w lipcu począł się wybierać na wieś do brata.
Jechał na dwutygodniowy odpoczynek, a poza tym pragnął
w świętym świętych narodu, na głębokiej wsi, nacieszyć się
widokiem tego wezbrania narodowego ducha, o którym i on sam,
i wszyscy mieszkańcy stolicy i innych miast byli zupełnie przeko-
nani. Katawasow, od dawna zamierzając dotrzymać danej Lewi-
nowi obietnicy i odwiedzić go na wsi, brał się z nim razem.
II
Zaledwie Koznyszew wraz z Katawasowem przybyli na stację
Kurskiej kolei, gdzie panował dnia tego niezwykły ruch, i wysia-
dłszy z karety poczęli rozglądać się za lokajem, który podążał za
nimi z bagażem, gdy nadjechały cztery dorożki wiozące ochotni-
ków. Oczekiwały ich panie z bukietami i wraz z ochotnikami
i tłumem, który runął ich śladem, weszły do wnętrza dworca.
Jedna z dam biorących udział w powitaniu, wychodząc z pocze-
kalni, zwróciła się do Koznyszewa.
- I pan także przyjechał odprowadzić ochotników? - zapytała
po francusku.
- Nie, proszę księżnej, jadę do brata na odpoczynek. A księżna
ich stale odprowadza? - dodał z ledwo dostrzegalnym uśmie-
chem.
- Jakżeby inaczej! Od nas wysłano już ośmiuset, nieprawdaż?
Malwiński nie chciał mi wierzyć.
- Więcej niż ośmiuset. A licząc tych, których wysłano nie
' z Moskwy wprost, więcej niż tysiąc - sprostował Koznyszew.
- Otóż to! Mówiłam! - radośnie wykrzyknęła dama. - A ofiar
wpłynęło już około miliona rubli, nieprawdaż?
- Wiece j, proszę księżne j.
- A co pan powie na dzisiejszy komunikat? Znowu klęska
Turków.
- Tak, czytałem - odparł Koznyszew. Mowa była o ostatniej
depeszy, potwierdzającej wiadomość o trzykrotnym w ciągu
trzech dni rozbiciu Turków we wszystkich punktach. Turcy
znajdowali się w rozsypce, a następnego dnia spodziewano się
decydującej bitwy.
- Ach, właśnie przypomniałem sobie; pewien młody człowiek,
przemiły zresztą, błaga, by go przyjęto. Nie wiem, dlaczego mu
wstręty czynią. Znam go i chciałam pana prosić o stówko w jego
sprawie, Lidia mi go przysłała.
Koznyszew najpierw szczegółowo dowiedział się, co było
księżnej wiadome o kandydacie, po czym wszedłszy do poczekam!
pierwszej klasy napisał bilecik do osobistości, od której przyjęcie
zależało, odszukał księżnę i wręczył jej list.
- Wie pan, że Wroński, ten sam właśnie... jedzie tym pocią-
giem - rzekła księżna biorąc od Koznyszewa list i uśmiechając się
znacząco i z triumfem.
- Słyszałem, że ma jechać, nie wiedziałem jednak kiedy. Jak to
tym pociągiem?
- Widziałam go: jest tutaj. Odprowadza go tylko matka. Mimo
wszystko... to jeszcze najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić.
- O tak! Oczywiście.
Podczas tej rozmowy tłum obok nich ruszył ku nakrytemu do
obiadu stołowi. Rozmawiający zbliżyli się również i wysłuchali
wypowiedzianej donośnie mowy, którą wygłosił do ochotników
pan z pucharem w ręku. "Jest to walka za wiarę, za ludzkość, za
naszych braci - wołał coraz głośniej mówca
|
WÄ
tki
|