ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Przed oczami
migały wojom grubachne bierwiona, brunatne, zielone od śliskiego rzecznego śluzu. Prąd, odparty
przez ostrokół na głębię, sunął wartko, rozbijając się w drobne bryzgi o nierówności bierwion.
Pachniało rzeczną zgnilizną.
- Osęki! - krzyknął Bolesław.
Wioślarze uderzyli o wodę ostatni raz, boki czółen otarły się z głuchym trzaskiem o pnie.
Woje już nie ryczeli, pochrapywali tylko, sapali. Setka drągów zaopatrzona w sęki próżno sunęła
po śliskiej powierzchni, setka dłoni, paluchów próżno usiłowała namacać jakiś występ, gałąź,
szczelinę, by chwycić, by się zatrzymać. Spływali.
- Trzymać, trzymać! - ryczał Bolesław, zadzierając głowę w górę ku zębatemu szczytowi
palisady, szybko sunącemu do tyłu.
- Trzymać! - powtarzali dziesiętnicy w każdej łodzi. Nie uchwycisz, spływali.
Wreszcie Zadora z pierwszej łódki stanął jedną nogą na dziobie, drugą na bocznej desce, w
ręku trzymał topór, zamachnął się, rąbnął. Stęknął pień, ostrze wlazło w drzewo, Zadora przechylił
się, napiął, nie puścił. Wraz dwadzieścia rąk uchwyciło się ścian, wbijali topory, zahaczali drągi.
Na łódź Zadory wpadła z rozpędu następna, oderwała ją od ściany, zepchnęła. Ale za chwilę
zatrzymali ją znowu. Łodzie wjeżdżały jedna na drugą, cisnęły, lecz coraz to któryś wbijał topór w
ścianę - przywarli się, nie puścili.
- Drabiny! - doleciał ich głos Bolka. Już stawiali je bez nakazu; nim postawili, nim
trzymający rozkraczyli się dobrze, ułapali za szczeble, woje darli się w górę, jeden przez drugiego,
gęstą, lepką ławą. Jomsborczycy w nich oszczepami, mieczami. Taczała wspiął się pierwszy, nad
nim Wiking szeroki, płowy, gały wytrzeszczone, gęba rozwarta; na łańcuszku u piersi dynda się
złoty młotek Tora - tu i tam. Oszczepem pchnął, Taczała toporem odbił, za drzewce targnął.
Wiking się przechylił, przeważył, ręce rozkrzyżował, runął w dół, bokiem się odbił od drabiny, od
łodzi, fiknął kozła, chlupnął głową w wodę; nie wypłynął. Taczała obu pięściami za pale ostrokołu,
zgiął się, by skoczyć, leźć do środka, wtedy go - przechylonego - rąbnął rogaty jomsborczyk w
kark, tuż u nasady szyi. Taczała nie wydał głosu, bokiem zwalił się na pnących się za nim wojów,
stoczyli się jednym kłębem do łodzi, drabina z płaskim chlupotem plasnęła po wodzie, łódź
chybotnęła się silnie, wioślarze nie utrzymali - spłynęła z prądem; porzuconą drabinę nurt okręcił,
poniósł na środek rzeki.
- Stejn! Stejn! - ryczeli na ostrokole.
Bolko, nim ustawili drabinę, skoczył na szczeble, stopa się mu obsunęła, padł na kolana,
podciągnął się obu ramionami, karabskał się chyżo, szczeble mu się plątały pod nogami. Nim
dolazł, dwu Wikingów wtoczyło na szczyt palisady szary, masywny głaz - pchnęli, zerwał się,
leciał. Trzask, we wszystkie strony prysnęły złote drzazgi jedliny, bok drabiny przełamał się w pół,
szczeble ukosem zawisły w powietrzu, jak ostrza piły, woje się z nich sypali niby gruszki. Czółno
wolnowolno się przegięło, szeroką, płaską wypukliną chynęla zielonawa woda do środka, napełniła
pół łodzi. Bolesławowi mignęły nierówno jadące w górę bierwiona częstokołu, uderzył twarzą w
wodę, toń się rozwarła natychmiast, porwała go, ciągnęła, wsysała w głębię. W oczach' białe skry,
czarno, czerwono, próbował machnąć rękoma, pancerz wlókł na dno niby kamień przywieszony u
piersi. Machnął drugi raz ręką, zachłysnął się, złapał po omacku coś twardego, otworzył oczy:
zielono, zielono, złote smugi, miga, błyska, brunatne marszczące się cienie. Kurczowo zacisnął
dłoń na twardziźnie, zachwiała się, poszła w górę - uczepionego za wiosło, wbite wprzódy w dno
dla utrzymania łodzi, wyciągnięto księcia. Chwyciło go dziesięć garści, jak rybę przerzuciło przez
bok czółna, mokrą gębą padł w miękki, drgający brzuch Czcibora, zwalonego na dno,
podnoszącego się na łokciach, próżno usiłującego powstać; stryj jęknął pod uderzeniem, łódź była
pełna wody, deski śliskie. W tejże chwili drugi kamień pluchnął między częstokołem a łodzią, nie
trafił, ale fala odepchnęła czółno, prąd je porwał - druga łódź spływała z nurtem.
Bolko teraz dopiero podniósł głowę, po pas klęczał w wodzie. Widział: u ostrokołu
nierówny, wahający się pomost lodzi, drabiny się chyboczą, ludzie kłębią się na nich, drą, spychani
dzidami, rąbani mieczem a toporem. Jasza jest już u szczytu, bije się, nie może puścić niepewnych
szczebli, skoczyć za ostrokół. Rąbie toporem, tuż niżej Gniewosz tka na ślepo oszczepem. Na Jaszę
nawaliło się trzech, mignęła mu w oczach jedna twarz - jasna, jasna - oczy na wierzchu jak u ryby,
zęby wyszczerzone; tuż podle wtóry z siwą brodą, długą po pas, charczę, pluje. Jasza ciął, rybiooki
odskoczył, topór przeciął powietrze, z rozmachu spadł na siwobrodego, nisko, u łokcia; przeciął
mięśnie, kość, poszedł głębiej, ześliznął się po blaszkach pasa, spadł na kłąb, niżej jeszcze, werznął
się w udo. Siwy Wiking zachwiał się, padł, Jasza pochylił się od rozmachu, brzuchem wpadł
między ostrza palisady, przystrzemiło go. Trzeci Wiking unosił okrągły, gładko w nurcie rzecznym
otoczony kamień; puścił go, zwalił się ciężarem ciała i zbroicy na wbitego między pale Jaszę.
Porwał go za gacie na pośladku, by wyrwać ze szczeliny, cisnąć w dół - w tejże chwili pchnął go z
bliska Gniewosz oszczepem prosto w twarz; sam zachwiał się, złapał za nogi Jaszy, oszczep
upuścił, podciągnął się, chwycił za jelce miecza - poczuł straszny cios w głowę, w gębie gorącą
strugę krwi, powoli zaczął się odchylać do tyłu, coraz szybciej, ręce mu zwisły jakby luźno
przyczepione na sznurkach, dyndały się - spadł. Rybiooki w duszącym szaleństwie na oślep rąbał
przewieszone przez palisadę martwe już ciało Jaszy.
Jomsborczycy biegli wzdłuż ostrokołu, gdzie gęstwa była największa. W szesnastu
miejscach darli się Bolkowi na palisadę, nie mogli się wedrzeć, nie mieli pod nogami twardego
gruntu. Raz po raz chwytali równowagę, machali rękami. Drabiny się usuwały, w dole wioślarze
natężali wszystkie siły, by utrzymać się śliskich ścian.
- Stejn! Stejn! - znowu krzyki na ostrokole. Zaczęły się walić kamienie, kłody, bierwiona.
Bolko klęczy bez ruchu, odniosło go już daleko, patrzy tępo, uparcie, bez czucia: drabiny pękają,
idą w drzazgi, ludzie się walą zbitą masą, rozbijają łby, łamią nogi, ręce, kręgosłupy, lecą w wodę.
Wypluski coraz wyższe, coraz częstsze. Toną. Pancerze nie dają pływać, żelazo ciągnie na dno.
Kamienie biją już nie w drabiny, w same czółna, przebijają dna, odrywają deski, miętoszą
stłoczoną masę ciał, lodzie się zanurzają, zagłębiają po brzegi
|
WÄ
tki
|