ďťż

Ale z kolei za wcześnie było na stukanie w maszynę; nie wypadało mi budzić innych domowników...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Czysta desperacja. Usłyszałem czyjeś kroki na schodach. Ziewając, w przyciasnej piżamce, pokazującej wszystkie krągłości, weszła Ewcia. Ucieszyła się na mój widok. – Czy wiesz – zawołała – tato już ma pomysł, jak moglibyśmy pomóc Żanecie! Naprawdę, świetny pomysł – nalała sobie kawę i zaczęła pogryzać rogalik. – Na razie ci nie powiem, bo mama jeszcze się nie zgodziła. Trzeba ją dopiero przekonać. Ale myślę, że jakoś ją przeko- namy... Zaśmiała się perliście, potem jednak spoważniała. – Słuchaj, bardzo się martwię – dziecinne, ale wzruszające było to jej raptowne przeskaki- wanie od jednego nastroju do drugiego – martwię się o Marka. Czy ty nie sądzisz, że z nim dzieje się coś złego? W pierwszej chwili nie zrozumiałem o kim mówi, ale za chwilę uświadomiłem sobie, że o Mareczku. Dla niej był to Marek, a ona pewnie była dla niego Ewą; młodość nie lubi być po- mniejszana. – Owszem, ja też zauważyłem, że jest w złej formie. Nawet próbowałem z nim rozmawiać. – I co? – Właściwie to mnie zbył. Ale wydaje mi się, że jest w ciężkiej depresji. Tylko nie wiem dlaczego. – Ja myślę tak samo – zapewniła mnie gorliwie. Wyglądała teraz bardzo smutno, niemal żałośnie. – Bo wiesz – powiedziała bardzo cicho, tonem zwierzenia – my się bardzo lubimy... to znaczy lubiliśmy. Myślałam, że... myślałam... no chyba wiesz, co myślałam? Zapewniłem ją, że się domyślam. – Bo Marek jest bardzo przystojny. I inteligentny. Prawda? Byłbym ostatnią świnią, gdybym nie potwierdził. – I raptem wszystko się urwało – ciągnęła swe zwierzenia Ewcia. – Z dnia na dzień. Zaczął mnie unikać, nie chciał ze mną rozmawiać, choć przedtem spędzaliśmy większość czasu ra- zem. A kiedy próbowałam go przycisnąć, powiedział mi tylko coś w tym stylu, że nie jest mnie godny. Zupełnie tego nie rozumiem. – A kiedy nastąpiła ta zmiana? – Pamiętam dokładnie, bo to się zaczęło w dniu twojego przyjazdu. Ale to chyba nie ma związku z tobą? – przestraszyła się nagle. – Przysięgam ci, że nie – zapewniłem ją uroczyście – ale... I opowiedziałem Ewci – najdelikatniej jak umiałem – jakie wrażenie na innych – a więc i na Mareczku – mogło zrobić jej zachowanie. Chodziło mi o dobrze zapamiętany epizod z Mariuszem. Ku mojemu zaskoczeniu – w oczach Ewci pojawiło się osłupienie, a po chwili zakręciły łzy. Zaczęła głośno buczeć! Masz babo placek, następna! Pomyślałby kto – redaktor Dembowski, wyciskacz babskich łez. To właśnie powinienem sobie napisać na wizytówce. – Podły jesteś! Podły! – krzyknęła w końcu Ewcia i choć próbowałem ją pocieszać, ze- rwała się i wybiegła. Czułem się bardzo głupio – Ewcia była bodaj ostatnią osobą, którą chciałbym skrzywdzić, a tu taka reakcja. Wróciła po dziesięciu minutach. Ubrana, uczesana, z umytą twarzą. – W pierwszej chwili byłam bardzo obrażona – oświadczyła. – Ale potem pomyślałam so- bie, że skoro ty mnie tak zobaczyłeś, to może tak również widzą mnie inni. Postanowiłam 101 poważnie przemyśleć swoje zachowanie. Wtedy – w piątek, po prostu obiecałam Mariuszowi dać coś, co miałam w swoim pokoju w oficynce. Nie moja wina, że zawsze zachowuję się tak... wesoło. No nie – poprawiła się – moja wina. Ale to nie ma nic do rzeczy. Z Mariuszem nie miałam i nie mam nic wspólnego. Jak ty mogłeś pomyśleć – przez moment w jej oczach zapaliły się groźne błyski – że ja mogłabym z tym capem!! – wprost zgrzytała zębami. – Zresztą tej nocy, to on się zajmował zupełnie kim innym, już ja wiem dobrze!... Ale nieważne. Chcę, żebyś wiedział jedno – jestem porządną dziewczyną i zawsze byłam. Jeśli chcesz wie- dzieć – zniżyła głos do szeptu, odruchowo pochyliłem głowę – to jestem dziewicą. Ale nie mów nikomu – wyszeptała mi do samego ucha. – Proszę, żebyś o tym pamiętał, jeśli mamy zostać przyjaciółmi – dokończyła już głośno. Przeprosiłem ją najuroczyściej za wszystkie podejrzenia, obiecałem zatrzymać jej wielki sekret w tajemnicy i zapewniłem, że chcę być jej przyjacielem. Doradziłem też, by rozmówiła się stanowczo z Mareczkiem, który nie miał prawa igrać z jej uczuciami, po czym w te pędy czmychnąłem do siebie na górę. Miałem już stanowczo dosyć kłopotów z kobietami. A zwłaszcza dziewicami, które jakoś wyjątkowo często spotykało się w Bukowym Dworze. Nie zważając na nic zasiadłem do maszyny do pisania i od ósmej do dwunastej sumiennie pracowałem. O dwunastej postawiłem kropkę po ostatnim zdaniu mojego artykułu i w tym samym momencie zapukała Wikcia, prosząc mnie do telefonu. Chwyciłem notes i zbiegłem na dół. Telefonował sierżant Miotk, to znaczy po prostu Mietek. – Mam nowiny – dyszał z emocji. – Możesz spokojnie rozmawiać? Potwierdziłem. – Dzwonię z Wejherowa. Dowiedziałem się, że ci chłopcy – wiesz o kogo mi chodzi – trzymają pana K. tylko pod zarzutem nieudzielenia pomocy i kradzieży. Zrozumiałeś? Potwierdziłem. Brakowałoby jeszcze, żeby kończył każde zdanie słowem „Odbiór”. – W głównym przedmiocie naszych zainteresowań nie mogłem się niczego dowiedzieć, ale wygląda na to, że się nie martwią o sprawę. Jakby wiedzieli, kto to jest. W sumie pewne jest jedno – czekają aż wróci Marysia Rezmer. To bardzo dla nich ważne. A Marysia wraca dzi- siaj. – Skąd wiesz? – podskoczyłem. – Właśnie od nich. Dostali telegram. Wczoraj wieczorem wylądowała w Warszawie, jesz- cze dzisiaj będzie u nich. – To rewelacyjne wiadomości. – No, ja myślę – ucieszył się. – Zadzwonię później. Ty też dzwoń jakbyś coś miał. Zapewniłem go, że nie mam i odłożyłem słuchawkę. W końcu trudno byłoby mi opowiadać sierżantowi Miotkowi o kłopotach z dwiema dziewicami. Zwłaszcza przez telefon. 102 Rozdział 25 Odłożyłem słuchawkę i niemal w tej samej chwili Bukowy Dwór zmienił się w prawdziwy dom wariatów, którym miał już pozostać przez najbliższe dni. Myślę tu o natłoku spraw i wy- darzeń, nie o jakichś strasznych wydarzeniach, które mogłyby przypominać mój ubiegłonocny sen. Na podjeździe odezwał się klakson samochodu i przed dom zajechał nowiutki talbot. Wy- siadł z niego jakiś mężczyzna, może trzydziestoletni i dwie młode kobiety. Na powitanie wy- szła im Hazel, z gabinetu wyłonił się Ed. Zaczął się harmider wzajemnych prezentacji, uści- sków i pośpiesznych rozmów – tym razem dominował jednak angielski. Po chwili poznałem nowych gości Eda i Bukowego Dworu, którzy przyjechali z krótką wi- zytą. Ernie Simpson wykładał na gdańskim uniwersytecie, ale był rodowitym Amerykaninem i po polsku mówił bardzo słabo. Od pierwszej chwili zauważyłem, że Hazel bardzo go lubi i że ucieszyła się z przyjazdu rodaka. Towarzyszyły mu dwie panie, znacznie młodsze – obie kończyły właśnie studia malarskie, również w Gdańsku
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.