ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Powiem Enczar-ko, że... Ach, właśnie nadchodzi!
Kiedy młody dowódca Apaczów podszedł do nas z Old
Wabble'em, odesłałem go, aby wybrał wojowników do tej
wyprawy. Dawny król kowbojów stał przed nami w tak
dziwnej pozycji, że zapytałem go:
- Co wam się stało, sir? Czy źle się czujecie?
- Yes, bardzo, nadzwyczaj źle - potwierdził.
- Gdzie tkwi to cierpienie?
- Nisko, bardzo nisko - wskazał palcem w dół.
- Aha! W nogach?
-Yes.
- Mokasyny?
- Niech je diabeł porwie - wybuchnął.
- Są przecież ogromne.
- Owszem. Tak ogromne, że wstyd je nosić. Czerwono-
skóry, któremu je odebrałem, nie ma ludzkich stóp, lecz
niedźwiedzie łapy.
- No to w porządku!
- W porządku? Naprawdę tak myślicie?
-Powiedzcież wreszcie, o co chodzi!
-Do pioruna! Czy rzeczywiście tego nie pojmujecie?
Jestem wściekły i szlag mnie trafia, bo te gigantyczne bu-
ty są jeszcze dla mnie za małe!
- To istotnie przykre.
-Ale nie dla was, sir, tylko dla mnie! - wybuchnął
z gniewem. - Czyż nie widzicie, jak stoję? Palce u nóg tak
mam ściśnięte, że nie czuję ich wcale.
- Więc wyprostujcie je!
- Nie da się. Mokasyny są za krótkie. Czy znacie może
jaki środek na moje męki?
-I owszem.
Na pustyni
265
- Jaki? Przecież nie da się przedłużyć butów.
- Nie, ale można w nich wyciąć dziury.
-Ach... dziury...
-Tak.
-Pyszna myśl, znakomita! Old Shatterhand ma na-
prawdę najmądrzejszą głowę, jaka kiedykolwiek tkwiła
na ludzkim karku! Zaraz to uczynię, natychmiast. Wyciąć
dziury! Wprawdzie będą mi wyglądały palce, ale to nic
nie szkodzi. Pozwolę im choć raz obejrzeć światło dzienne.
Wydobył nóż i usiadł na ziemi, aby natychmiast zrobić
to, co mu poradziłem.
Kiedy później pożegnaliśmy się z Foxem, Parkerem
i Hawleyem i udaliśmy się z końmi do Apaczów, zastali-
śmy ich już wszystkich pięćdziesięciu, gotowych do drogi.
- Czy mój biały brat wyda mi jeszcze jakieś rozkazy? -
zapytał Enczar-ko.
-Postaraj się, żeby na drodze do oazy znajdowało się
stale kilku wartowników. Oddałem Sziba-biga pod opiekę
Bobowi, który ma go trzymać w domu. Ale młody wódz
myśli o ucieczce. Gdyby zdołał umknąć, chociaż Murzyn
ma go nie spuszczać z oka, nie mogąc przedostać się przez
kaktusy, obierze jedyną drogę, wiodącą z oazy. Na niej
właśnie natknie się na wartowników.
- Cóż mamy zrobić, gdyby nadszedł?
- Zatrzymać go.
- A gdyby się bronił?
- Wtedy musicie użyć siły. Chcę go o ile możności
oszczędzać, ale w żadnym razie nie wolno mu uciec. Jeśli
inaczej się nie da, niech raczej życie utraci. Równie suro-
wo masz baczyć na to, żeby nie uciekł żaden z Komanczów.
Wydałem wszystkie polecenia i odjechaliśmy w chwili,
kiedy wąski sierp księżyca ukazał się nad widnokręgiem.
Nastąpiła nocna jazda przez rozświetloną blaskiem
księżyca pustynię. Jakże cudownym uczuciem napełnia
się serce w czasie takich wędrówek! Wystarczy tylko uwol-
nić się od trosk i zapomnieć o wszystkim, co mogłoby gnę-
bić duszę.
266
Old Surehand
Śniło mi się nieraz, że latam jak ptak. Ciało pozbawione
swego kształtu i masy zdawało się wtedy zami-11130 w -y"
sta, duchową silę, zdolną szybować swobodnie 'vf przestrze-
ni. Unosiłem się nad ziemią, wzbijałem się w n-skonczone
przestworza, do gwiazd pełen niewysłowionej radości. Po
przebudzeniu leżałem zwykle długo z zamknie-1111 oczami
i uświadamiałem sobie powoli, że to było tylk0 senne ma-
rzenie i że jestem bezsilnym niewolnikiem czasu i prze-
strzeni.
Podobnych wrażeń doznaje się, pędząc pr-2 pustynię
na lekkonogim koniu lub na dromaderze. K011 g- swo-
bodnie przed siebie, ziemia ucieka spod k-PY1' a oko
jeźdźca, nie mogąc spocząć na widnokręgu, k-ry odsuwa
się nieustannie, zwraca się wreszcie w górę, w nieogar-
nialną wzrokiem świetlistą noc.
Nad ranem zatrzymaliśmy się, aby konie r-ogły wypo-
cząć, a tuż przed południem natknęliśmy się na pierwszy
palik i na trop Winnetou i jego Apaczów. O kil0111611" od te-
go miejsca tkwił drugi palik. Wkrótce dotarliśmy do celu.
Miejsce to, zwane, jak już wspomniałem, pr-62 Apaczów
Gutes-nontin-khai, a przez Komanczów Suks-s-stawi,
co znaczy Sto Drzew - leżało na skraju pustyl11-
Granica pomiędzy Liano a położoną na zachód zieloną
równiną nie biegnie po gładkim terenie. Mi-scami jest
bardzo wyraźna, ale przeważnie trudno ją rozpoznać: two-
rzą ją bądź zagłębienia, bądź wypukłości grU11111? czasem
małe, a czasem wielkich rozmiarów. W jednym z takich
zagłębień znajdowało się Sto Drzew. Rozpadlina miała
kształt podkowy, której dość wysoka krawędź opadała
stromym zboczem ku środkowi. W głębi wypb-ała woda,
która zbierała się najpierw w łożysku liczącym dwadzie-
ścia metrów szerokości, a potem odpływał- na wschód
i wsiąkała w piasek. Dzięki wilgoci rosła tu soczysta tra-
wa, która bardzo przydała się naszym koniom. Kształt
podkowy rysował się wyraźnie, gdyż strome zbocze poro-
słe było bardzo gęsto zaroślami, z których sterczały w gó-
rę cienkie drzewa. One to dostarczały matefisł11 na pali-
Na pustyni
267
ki, za pomocą których starał się Sziba-big - na próżno
wprawdzie - wytyczyć Komańczom drogę do oazy. Widać
było wyraźnie, gdzie wycinał tyki - dokoła leżało mnó-
stwo połamanych gałęzi.
Koło źródła zatrzymaliśmy się, napiliśmy się wody,
a potem napoiliśmy także konie. Piły chciwie, po czym po-
szły się paść na trawie. Położyliśmy się nad wodą, ale dla
ostrożności wysłałem na wzgórze Apacza, który miał czu-
wać, żeby nas Wupa-umugi nie zaskoczył.
Po kilku godzinach, wypoczęci, napoiliśmy znowu ko-
nie i ruszyliśmy do miejsca naszego noclegu
|
WÄ
tki
|