ďťż

A ja tu przenocuję, bo choć ty zdumiał, zawsze mnie ciebie szkoda...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jeszcze żeby sam został, toby, nie daj Boże, co złego z sobą zrobił... do reszty sfichsowawszy! Przeżegnała się, krótki pacierz półgłosem wymruczała i watowy kaftan pod głowę wsunąwszy, a trzewiki zdjąwszy, jak była w spódnicy i ciepłej chustce, na ławie pod ścianą zasnęła. Do izby nieprzeniknioną czarnością i ciszą bezdenną napełnionej wyraźnie do- • ZdureJ, ze wszystkim taki zdureł (brs.) — zgłupiał (zwariował), zupełnie jednak zgłupiał. 103 chodziły kwilenia i szlochania sów i puszczyków. Kwiliły one i szlochały w sosnach nad mogiłami, a tuż za małym oknem deszcz po pustym ogrodzie z pluskiem i szeptem chodził; tak zupełnie wydawało się, jakby chodził, bo to bliżej, to dalej odzywały się jego pluskania, to pod samą ścianą, to kędyś koło płotków z suchym chrzęstem gałęzie i badyle uginał i łamał. W te słabe, lecz ciągłe odgłosy wmieszał się jeszcze jeden: — W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech... Był to szept wychodzący spod ściany, ale tak głośny, taką namiętną żarliwością zdjęty, że od końca do końca i od góry do dołu całą otaczającą czarność napełnił. Trwał niedługo, bo tyle tylko czasu, ile go trzeba na odmówienie jednego pacierza, ale u końca wzmógł się jeszcze w żarliwość, w błaganie i towarzyszyć mu zaczęły odgłosy pięści w twardą i silną pierś uderzającej. — Boże, bądź -miłościw jej grzesznej! Boże, bądź miłości w jej grzesznej! Zazwyczaj codzienny pacierz swój Paweł kończył trzykrotnym uderzeniem Ś się w pierś i wyrazami: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!" Teraz mówił: „Boże, bądź miłościw jej grzesznej!" i powtórzył to wiele razy coraz głośniejszym, żarliwszym szeptem i coraz silniej pięścią o pierś uderzając. Potem umilkł i tak ucichł, jakby go w chacie wcale nie było. Nazajutrz o świcie Awdocia obudziwszy się zobaczyła przez drzwi otwarte Pawła zajętego w sieni pilną jakąś robotą. Ku glinianej podłodze nachylony, z pilnym poruszeniem ramion coś lepił czy miesił. Ze-r rwawszy się z ławki pobiegła i zobaczyła, że istotnie mieszał on mokrą glinę z mnóstwem nałowionych w lecie nadrzecznych motylków, j a c i c ą zwanych, i lepił z niej wielkie, żółte kule. Wiedziała dobrze, do czego kule te służyć mają. Rzucone w wodę, rozsypują po niej roje motylich trupów, ku którym zbiega- 104 ją się gromady ryb. Wiedząc o tym zadziwiła się jednak: — Na rybę pojedziesz? — zapytała. — A jakże! woda dziś dobra — odpowiedział. Poszła ogień w piecu rozkładać, Paweł tym razem nie przeszkadzał jej wcale. Ulepiwszy kilka glinianych kuł, na ławie w izbie usiadł i z leżącego na stole bochna spory kawał chleba ukroił. Wyglądał prawie tak samo jak zawsze, trochę tylko policzki mu zapadły, ale kobieta wcale się temu nie dziwiła wiedząc, że od kilku dni ciepłej strawy nie jadł i w zgryzocie żył. Teraz zjadł misę krupniku, który mu spiesznie zgotowała, i wór z glinianymi kulami na plecy zarzuciwszy pęk długich wędzideł o ramię oparł. Dotąd, nic wcale do Awdoci nie mówił, zdawać się nawet mogło, że wcale jej paplaniny, to z ubolewaniami, to z chichotami zmieszanej, nie słyszał. Teraz dopiero, czapkę na głowę włożywszy, z worem na plecach a wędami na ramieniu zbliżył się ku niej. — Dziękuję, kumo, za przyjaźń i za wszystko dziękuję! Niech Pan Bóg nagrodzi. Mówił to powoli i przyciszonym głosem, ale przyjaźnie głową kiwnął i rękę od gliny żółtą do starej kobiety wyciągnął. Ją to rozczuliło. Do rozczulania się, tak jak do gadania i chichotania, jednakowo skłonną była. Czarne, okrągłe oczy jej zwilgotniały, powieki zamrugały. — Nie ma za co, nie ma za co! ot, i chwała Bogu, że tobie, Pauluk, rozum do głowy powrócił. Kiedy wyszedł, wybiegła także z chaty i chwilę patrzała, jak z góry ku rzece schodził. Bose jej stopy prawie do kostek pogrążone były w błocie, a ręka, prawie jak to błoto ciemna, pomarszczona, z palcami od pracy pokrzywionymi, szybko za odchodzącym kreśliła w powietrzu znaki krzyża. O dwadzieścia lat od niego starsza, malutkim dzieckiem na ręku go nieraz nosiła, potem dobrym i rozumnym człowiekiem zawsze nazywała, kilkoro dzieci do chrztu z nim trzymała. Uczuć swoich żadnemu rozbiorowi nigdy nie poddając 105 -' i nie dając im imion żadnych, ani myślała, ani wiedziała o tym, że dla człowieka tego ma przyjaźń serdeczną, ale ją czuła, tak jak Paweł ani rozbierał, czym są rany zdeptanej miłości i wiary, ani po imieniu ich nie nazywał, ale je czuł. Takie uczucia, nie rozbierane, nie nazywane, okrywają rozległe niziny ludzkości, lecz dlatego, że kwitną nisko i są bezimienne, mieszkańcy gór mniemają, że ich wcale nie ma. Jednak cokolwiek czuł, żył dalej jak zwykle i tak prawie jak zwykle wyglądał. Policzki mu tylko schudły i zapadły, co twarz, i bez tego już nieco długą, więcej jeszcze wydłużyło, a od skroni do skroni otoczył ją wąski, szorstki, siwiejący zarost. To rozpromienienie, które przez czas jakiś wygładzało mu czoło i cichą wesołością napełniało oczy, zniknąło; przestał wyglądać o dziesięć lat młodszym, niż był, nawet zdawać się mogło, że gdy innym miesiące tylko, jemu łata przybywały. Ociężał jakoś i zupełnie już ucichł; chodził powolniej niż wprzódy i nigdy prawie z nikim nie rozmawiał. Ale postawa jego była tak samo, jak i dawniej, prostą, silną, śród pracy gibką i do wszystkich trudnych poruszeń ciała wybornie wyćwiczoną. Pracował też tak samo jak dawniej, nawet więcej niż dawniej, bo i na rzece, i gdy rzeka znajdowała się . w- niepomyślnym dla rybołówstwa stanie, w polu i około chaty
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.