ďťż

– Weź tego czarownika i jedź go spalić do Hezu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Chwyciłem ją za ramię i przekręciłem z powrotem w swoją stronę. Stawiała opór, a potem ugryzła mnie w rękę. Roześmiałem się, tym razem szarpnąłem mocniej, wyrwałem dłoń z jej ust i unieruchomiłem jej ramiona. – Mamy jeszcze trochę czasu – powiedziałem. – Nie! – warknęła. – Nie chcę! – I to jest właśnie podniecające – powiedziałem, zbliżając usta do jej ust. Kiedy już skończyliśmy, leżała na wznak z zaczerwienioną twarzą i piersiami. Pod lewym sutkiem puchła jej skóra i widać już było siny ślad po ugryzieniu. Dyszała ciężko, a kropelki potu błyszczały na jej skórze. – Mordim-mer – szepnęła. – Co ja bez ciebie zrobię? Uśmiechnąłem się, a potem wstałem i zacząłem zbierać rozrzucone na podłodze ubranie. * * * Przed karczmą, uwiązane do płotu, stały już trzy konie podesłane przez burmistrza. Sam burmistrz, jak zwykle w towarzystwie nieodłącznego księdza proboszcza, stał pod okapem, na zewnątrz karczmy. Znowu mżył, ciepły tym razem, deszczyk, a niebo zasnuwały sine chmury. – Panowie – rzekłem na powitanie. – Miło was widzieć. Przyjrzałem się uważnie wierzchowcom. Być może wstydziłby się na ich grzbiet wsiąść możny szlachcic, ale biednemu Mordimerowi na pewno wystarczą. Zwłaszcza, że będą wieźć nie nas, lecz nasze pakunki. – Z koników jestem zadowolony – powiedziałem. – Przygotowaliście gotówkę? Burmistrz skinął ponuro głową i wyciągnął zza pazuchy pękaty mieszek z koźlej skóry. Duży był ten mieszek. Zważyłem go w dłoni i schowałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Nie przeliczycie, mistrzu? – spytał ksiądz. – A po co? – Wzruszyłem ramionami. – Ufam, że nie chcecie, bym wrócił po brakującą sumę. Przed drzwi wyszedł Kostuch. Ubrany już do podróży, z trudem dźwigał duży wór z księgozbiorem doktora Gunda. – Cóż – powiedziałem. – Teraz tylko po czarownika i do domu. Kostuch uśmiechnął się, wyszczerzając zęby. – Trzy? – przyjrzał się koniom. – Dwa by starczyły, Mordimer. Pokręciłem tylko głową. Zawsze mówiłem, że Kostuch nie ma zbyt lotnego umysłu. – Idziemy – rozkazałem. Doktor Gund siedział na parterze miejskiego aresztu. Dobrze związany i zakneblowany. Nie, żebym bał się jego czarów, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Brat burmistrza miał bladą twarz, podkrążone oczy i zakrwawiony, chyba złamany nos. – Przecież mówiłem, żeby go nie bić – skrzywiłem się. – Który to? – Strasznie wył, Mordimer – wyjaśnił Pierwszy. – Już słuchać tego nie mogłem. – I czego wyłeś? – Spojrzałem na Gunda. – Uwierz mi, że w Hezie nawyjesz się za wszystkie czasy. Burmistrz splótł ze sobą palce lewej i prawej dłoni. Ksiądz odwrócił wzrok. – Wsadźcie go na konia i zawiążcie liny przy popręgu – rozkazałem. – Uwolnić mu ręce? – spytał Pierwszy. – Nie, ale zawiąż je z przodu, żeby mi nie spadł z siodła. – Spojrzałem jeszcze raz prosto w twarz doktora. – Musimy przecież dbać o ciebie. Ale jak będziesz czegoś próbował, czarowniku, albo choćby zacznę przypuszczać, że czegoś próbujesz, to wiedz, że potrafię ci sprawić ból bez okaleczania ciała. Więc lepiej ciesz się miłą podróżą, bo założę się, że jest ostatnia w twoim życiu... Burmistrz przetarł oczy wierzchem dłoni. Mój Boże, jak mało odporni są ludzie. Powinien się cieszyć, że jego brat otrzymał szansę godnej śmierci. Być może umrze skruszony i pogodzony z Bogiem, mając nadzieję, że po wiekach czyśćca trafi w końcu do Królestwa Niebieskiego. W każdym razie my, inkwizytorzy, uczynimy wszystko, by pojął swe grzechy i szczerze, z rozpaczliwą tęsknotą ich żałował. A potem przyjmował płomienie stosu zarówno z bólem, jak i radosną ekstazą. * * * – Wyślesz tu inkwizytorów, Mordimer? – Kostuch spojrzał w tył, przez ramię, kiedy wyjechaliśmy już z miasteczka. – Ja nie – odpowiedziałem. – Ale kto wie, czy nie przyślą ich tak lub inaczej. Wiedziałem, że wielu znalazłoby się chętnych, by rozpętać tu piekło przesłuchań, tortur i stosów. Nie wszyscy spośród nas byli ludźmi godnymi nosić płaszcz ze srebrnym krzyżem. Wielu czerpało radość z posiadania jakże ulotnej władzy nad ludzkim życiem. Byłem jak najdalszy od takich myśli. Może dlatego, iż żywiłem niezachwianą pewność, że doktor działał samotnie, a przynajmniej nie pomagał mu nikt z Thomdalz. Gund nie był człowiekiem, który chętnie dzieliłby się mrocznymi sekretami z innymi ludźmi. W Hezie wyjaśnimy, skąd pochodziły jego księgi, skąd zaczerpnął wiedzy potrzebnej do korzystania z czarnej magii. Wyjaśnimy wszystko. Powoli, cierpliwie i z bezlitosną miłością. Ale nie widziałem powodu, z jakiego mielibyśmy całe miasto karać za grzechy jednego człowieka. Być może byłem zbyt miłosierny, być może zbyt głupi. Być może moje zdanie nic nie będzie znaczyć, bo biskup, tak czy inaczej, wyśle mych braci, aby oczyścili Thomdalz, jak Bóg w niebiesiech miłosierny oczyścił Sodomę i Gomorę. Ale ja musiałem postępować zgodnie z tym, co nakazywało mi sumienie. Spojrzałem na doktora, który z przymkniętymi oczami kołysał się w siodle. Co popycha ludzi ku złu? Co sprawia, iż rezygnują z szansy na wieczne zbawienie i decydują się splugawić swe dusze? Widziałem już tylu grzeszników. Słyszałem ich jęki i płaczliwe wyznania, czułem ich ból i żal za utraconym życiem, wdychałem smród ich ciał skwierczących w płomieniach stosów. A jednak nie potrafiłem tak naprawdę zrozumieć, dlaczego to robili. Z żądzy władzy? Z miłości? Dla doczesnych korzyści? To wszystko nie były właściwe odpowiedzi. Być może kiedyś pojmę, skąd wypływa zło i zrozumiem, w jaki sposób powinienem z nim walczyć. Na razie mogłem modlić się do Pana, by raczył oświecić mój nędzny umysł i zesłać mi łaskę zrozumienia. Pozostawała mi tylko modlitwa, więc ująłem paciorki różańca i zacząłem się modlić. Kiedy skończyłem i odwróciłem wzrok, nie zobaczyłem już Thomdalz za naszymi plecami. * * * Rozbiliśmy obóz o zmroku. Na niewielkiej, leśnej polance, tuż przy wątłym strumieniu, opływającym wielkie, wygładzone przez czas i wodę białe kamienie. Rozpaliliśmy ognisko i piekliśmy właśnie cebulę z mięsem, kiedy Kostuch uniósł głowę. – Ktoś jedzie – rzekł, nasłuchując. – Wiem – odparłem i spojrzałem w mrok. Zza zasłony drzew wyłonił się najpierw biały koń, a potem zobaczyliśmy kobietę, która go dosiadała. – O! – powiedział Drugi. – To niby nasza czarownica. – Ona nie jest czarownicą – wyjaśniłem łagodnie i wstałem. Biała klacz, prowadzona wprawną ręką, pokłusowała w naszą stronę. Loretta zręcznie zeskoczyła z siodła. Była ubrana w ciemny płaszcz z kapturem i miała wysoko upięte włosy. – Co za spotkanie, Mordimer – uśmiechnęła się. – Co za spotkanie... – Dlaczego za nami jechałaś? – spytałem. – Pomyślałam, że może nie będziesz chciał samotnie spędzać nocy w drodze do domu – odparła, śmiało patrząc mi w oczy. Pierwszy zarżał chrypliwym śmiechem
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.