ďťż

– Stałam tu przed pawilonem i po drugiej stronie rzeki zobaczyłam srebrnego człowieka...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
– Jest pani pewna? Z dystansu sylwetki są po prostu ciemne – zauważył. – Błyszczał w słońcu jak sreberko od czekolady. – Cały? Czy tylko ciało? – Cały, łącznie z głową i włosami. A właściwie cała, bo miałam wrażenie, że to była kobieta. Potem pojawiła się druga i trzecia... osoba. – Jak to: pojawiła się? – Podniosła się z trawy. Jedna chyba wybiegła zza drzew. Machała rękami jak dziecko, które udaje, że lata. – Też była srebrnego koloru? – Nie, dwie były inne. Jedna żółta, druga chyba czerwona. Wszystkie błyszczały w słońcu. – I co było dalej? – Poszłam do domu szukać lornetki. Kiedy znów tam spojrzałam, już ich nie było. – Czy te kobiety, poza tym, że były kolorowe i odbijały światło, wyglądały normalnie? – wypytywał. – Mam na myśli ich wzrost, proporcje ciała? Renia zastanowiła się i powiedziała, że postacie były przeciętnego wzrostu. Poprosił o dokładne wskazanie miejsca. Wyszli przed dom, Renia wskazywała w półmroku ramieniem. Rastafiński długo wypytywał, nieustępliwie drążąc temat. Kiedy wreszcie wezwał przez telefon samochód z kierowcą i odjechał, byłem już porządnie śpiący. – Byłaś zbyt miła dla niego – powiedziałem, wycierając myte przez Renie naczynia. – Teraz ciągle będzie ciebie nachodził, zobaczysz! – Potrzebujesz sojuszników, Maksiu. Z samymi wrogami daleko nie zajedziesz. Miała rację. Uderzające, jak często ta kobieta miała rację. – Naprawdę widziałaś tych kolorowych ludzi? – Tak. – Czemu wcześniej mi nie powiedziałaś? – To takie... głupie. Zresztą nie pytałeś. Kończyliśmy sprzątanie w milczeniu. – Czy zauważyłaś, że on powiedział o dziadku „przeniesiony”? – przypomniałem sobie. – To ma jakieś znaczenie? – Dziwne słowo. Gdybym miał zgadywać, jak Amerykanie w obozie mogliby określać dziadka, stawiałbym na alien, czyli „przybysz”. W Stanach tak określają obcych: emigrantów, legalnych i nie, oraz przybyszów z kosmosu. Nigdy nie zetknąłem się z „przeniesionym”. A może pułkownikowi tak tylko się powiedziało? – Ciekawe, rzeczywiście – uznała Renia. Wierzchem dłoni zasłoniła dyskretne ziewnięcie. Zaniepokoiłem się. – Chcesz spać? Już po jednej nocy ci się znudziłem? Powiedz prawdę! – No nie wiem... – Popatrzyła na mnie z namysłem. – Zależy, czy masz się czym ogolić. I na jaki serwis mogłabym liczyć. – Maszynkę mam w samochodzie. I piankę też – ucieszyłem się i objąłem ją. – Wolnego! Chciałabym najpierw usłyszeć coś o twoich zamiarach. Dla mnie oprócz ciała liczy się też inteligencja... – Jako piłkarz dużo pracowałem głową. – Więc nadasz się od biedy. Może jednak nie powinieneś się golić? Niech się zastanowię. I przestań mnie tak ściskać, to boli. Może byś mnie wreszcie pocałował? Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. Ani żadnego z wielu innych poleceń, które usłyszałem tej nocy. Przed zaśnięciem uderzyła mnie myśl, że kiedy mężczyzna i kobieta zaczynają razem zmywać naczynia, to sprawy między nimi zaszły już daleko. Jakim cudem to mogło się stać w trzy dni? Rozdział XV. Niedzielę dziadek zaczął od awantury: nie miał w co się ubrać do kościoła. Domagał się swoich garniturów, butelkowozielonego i czarnego. Oba przywiózł jeszcze z Francji; skrojone według stylu lat trzydziestych, miały spodnie o podwyższonym pasie, jakie dziś nosi się do smokingów, i ciasne, dopasowane w ramionach marynarki. Dziadek nosił do nich melonik i trochę przypominał Charlie Chaplina. Kiedy zajechałem rano do Rumiankiewiczów, siedział w kuchni w podkoszulce i z oburzeniem odmawiał przymierzenia świątecznego garnituru Zdzicha: – Nakupali mi szmatów, a garnitura ni mom! – Ino ciutkę duży – perswadowała Tola, trzymając w wyciągniętych ramionach kolosalną marynarkę swego męża. – Ale to nic, wuju, rękawki się podwinie, w nogawicach agrafkami złapie, nikt nie pozna. Zobaczcie, jaka wełenka elegancka! – Nie jezdem dziad, co w cudzym lezie do kościoła! W końcu jednak poszedł w szarym garniturze Henia – kuzyna, który wiózł mnie do Warszawy. Musiałem mu jednak obiecać, że jeżeli ubrania się nie znajdą, to kupimy w mieście kupon wełny i obstalujemy nowy Anzug u krawca. Mówił o Mirskim, nieżyjącym od wielu lat. A może rzeczywiście kupić mu elegancki garnitur, półbuty, jakiś kapelusz i laskę? Przy jego figurze nie byłoby kłopotów z dobraniem czegoś gotowego. Tyle że znów pękłoby sporo forsy: z półtora tysiąca na garnitur, a gdzie koszula, krawat, buty, skarpetki, jakiś pasek... Zbankrutuję na tym interesie. Przed jedenastą na kurkowskim rynku był ruch jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Samochody tarasowaty uliczki prowadzące do kościoła, parkowały wzdłuż Góry Zamkowej aż do szosy. Ludzi tyle, że nie mieścili się na chodnikach. Przed kościołem na rynku wyrosły stragany, choć Boże Ciało było w poprzedni czwartek. Tłum szczelnie wypełniał kościół, ledwo dostaliśmy się do środka. Kilkaset osób stało na zewnątrz, słuchając mszy przez głośniki
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.