ďťż

„Przezorny zawsze ubezpieczony” — powtarzał mi ojciec...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Co jest?! „Nieczynna” i „nieczynna”! Chyba dostanę szału! 7.55. Próbuję przekroczyć jezdnię w niedozwolonym miejscu. Co za kretyn trąbi?! Jakby nie wiedział, że nie wolno bez uzasadnienia używać klaksonu w mieście. O! Matiz podobny do mojego! Chyba nawet identyczny... Czy ja zamknęłam samochód?! 8.05. Zawracam i pędzę z powrotem. Jest! Stoi. Kto chciałby ukraść taki rozkraczony kapeć. Mam jednak powód do dumy: zamknęłam! 8.20. Jestem na poczcie. Wrzucam do okienka kartę i prawie krzyczę: — Co to za karta? Nowa, nie używana i nie działa! Może podrobiona! Panienka w okienku odpowiada ze stoickim spokojem: — Nie uruchomiła pani karty. Jak to — nie uruchomiłam? Ja? Nie uruchomiłam? Piętnaście razy wkładałam ją do automatu telefonicznego. — Proszę pani — mówię, przeszywając ją spojrzeniem jadowitej anakondy — ja używam komórki. Karta przy tym, to...! — O, teraz będzie działała. — Spokojnie odłamała rożek karty i podała mi ją ze spojrzeniem, które nie pozostawiało złudzeń: „Proszę państwa, mamy do czynienia z totalną idiotką”. 8.25. Karta działa. Dzwonię. Pani Zuzia, sekretarka szefa, mówi: — A cóż to taki ranny ptaszek? Szef wyjechał o ósmej i wróci za tydzień. — Jak to „wróci za tydzień”? Przecież umówił się ze mną w związku z bardzo odpowiedzialnym zadaniem. — Widocznie miał bardziej odpowiedzialne zadania — odpowiada z nutką kpiny pani Zuzia. A przecież się lubimy! Świetnie! O odpowiedzialnych zadaniach nie ma co marzyć w najbliższej dziesięciolatce. Dzwonię po pomoc drogową. 8.35. Stoję przy samochodzie. Nie sama. Jest ze mną policjant. — Oczywiście, ma pan rację — jąkam. — Zapomniałam o tym przeklętym trójkącie. Mandat. Policja odjechała. Wystawiam trójkąt i wracam na pocztę, bo podałam pomocy drogowej nazwę ulicy, ale nie podałam numeru, przy którym stoję. To dlaczego, do cholery, powiedzieli: „Już jedziemy”? Ale za to karta działa. 9.20. Zabrali matiza do warsztatu. Mówią, że poszła nie tylko guma. Ciekawe, na ile mnie oskubią? 9.30. Od dziesięciu minut stoję na tym zakichanym przystanku. Zimno jak siedem nieszczęść. No, żebym tylko nie wywołała wilka z lasu. Przecież dzisiaj trzynastego. Dobrze, że nie piątek! 10.00. Nareszcie w redakcji. Godzinę później niż zwykle. Pani Zuzia zatroskana woła: — Co się stało, Brygido? Upłynęło półtorej godziny od twojego telefonu. Chcieliśmy już dzwonić na policję! — Świetny dowcip — burknęłam pod nosem i zauważyłam, że Paweł postawił na moim biurku filiżankę gorącej herbaty. „On jest w porzo...” — pomyślałam. 14 września, piątek 8.45. Drugi dzień bez samochodu. Do pracy jadę taksówką. Kompletnie nie potrafię się przystosować. Nie wiedziałam, o której wstać, nie zdążyłam zrobić makijażu, nie mówiąc już o tym, co mam na głowie. Jeśli ktoś chciałby mnie zapytać, co robiłam od świtu, kiedy wstałam — niech pyta! Odpowiem: „Nie wiem!” W moim samochodzie, kiedy stałam na światłach, mogłam przynajmniej dokończyć makijaż. Kilka razy w korku udało mi się pomalować paznokcie. Teraz będzie to właściwie niemożliwe. 8.50. Stoimy w korku. Mam mokre włosy i nie wzięłam suszarki, ale przecież w taksówce i tak nie ma gdzie podłączyć. Jak na złość kierowca jest typem mężczyzny, dla którego mogłabym stracić głowę. No, przynajmniej na chwilę. Mogłabym być czarująca i mogłabym przecież sprawić, żeby on też się mną zainteresował. No, przynajmniej przez chwilę. Ale bez pełnego makijażu nie mam żadnej szansy. 9.00. Stoimy w korku. Pomyślałam, że kobieta bez makijażu jest naga. Poczułam się bardzo głupio i wsunęłam swoje zbyt obszerne ciało w najgłębszy kąt tylnego siedzenia. Modliłam się, żeby taksówkarz nie miał ochoty na pogawędkę. Miał. 9.10. Stoimy w korku. Ten sakramencko przystojny taksówkarz jest w doskonałym nastroju — jasne, stoimy w korku, a licznik bije! Jestem cholernie niesprawiedliwa, bo co on może zrobić? Zagadywał, wypytywał, a ja tylko burczałam coś pod nosem i zbywałam go krótkimi odpowiedziami, nie zachęcającymi do podtrzymania konwersacji. 9.20. Przed redakcją. On wysiada z samochodu, żeby otworzyć mi drzwi. Dlaczego on jest taki przystojny i na dodatek ma kindersztubę? Biegnę jak szalona dwa piętra w górę. Mówił, że zna perfect angielski! Mówił tak, jakby wiersze pisał! To nie może być zwykły taksówkarz. Walę głową w ścianę. To nie może być zwykły taksówkarz!!! 9.25. Brygido! — Paweł z troską pochyla się nade mną. — Czy coś się stało? — Daj spokój, Paweł, po prostu znowu spóźniłam się do pracy — odpowiadam z miną niewiniątka przyłapanego na gorącym uczynku. — I na dodatek, nie radzę ci, żebyś zobaczył, jak wyglądam bez makijażu i z tym sianem na głowie. Odejdź tak szybko, jak to możliwe — proszę. — Nie przejmuj się — mówi. — Masz trochę czasu na toaletę. Naczelny wrócił nieoczekiwanie i zamknął się z prezesami i księgową. — Uśmiechnął się tajemniczo. — Widziałem przez okno, jak wysiadałaś z taksówki. Nie radzę ci zaprzyjaźniać się z tym taksówkarzem. To niebezpieczny facet. Wrócił właśnie z Afryki i chwilowo jeździ na taksówce jako zmiennik. Ja też z nim kiedyś utknąłem w korku. Tak naprawdę jest weterynarzem i wszystkie panienki to dla niego towar. Zanim zdążyłam ochłonąć ze zdumienia, zniknął. 9.30. Poczułam cholerną złość. Co jest?! Dlaczego Paweł ma mi radzić, czy mogę, czy nie mogę zadawać się z taksówkarzem?! Albo z kimkolwiek innym! 9.45. Siedzę przy biurku i piję gorącą, zaparzoną przez Pawła kawę. Powoli zaczynam rozumieć, że to nie mój taksówkarz jest najważniejszy, ale szef, który zamknął się w gabinecie z prezesami i księgową
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.